Do takiej podróży przydałby się jakiś soundtrack. Najlepiej angażujący emocjonalnie, ale bez specjalnej emfazy. Taki, który skupia uwagę, a jednocześnie nie brzmi jak desperacka walka o nią. Jest melancholijny, ale nie brzmi też jak uosobienie totalnej depresji i doła, wzbudza raczej nostalgię. Tak właśnie można z grubsza opisać debiutancką EP-kę Vincenta - udowadniającą, jak wiele dobrego Marcin Wincenciak ma do zaoferowania.
Przyznam jednak, że to, co proponuje trójmiejski artysta, nie od razu złapało mnie za gardło. Przy pierwszych odsłuchach "Vincent" wyczuwałem brak konkretnej treści. Delikatne i minimalistyczne, a przy tym również ładne partie fortepianowe czy przeszkadzających mu syntezatorów wydały mi się miałkie i mimo waloru estetycznego, nie wyrastały na nic poza muzykę tła. Podobne wrażenie miałem w przypadku wokali i barwy - tak zwyczajnie nudnej, jak poniedziałkowa podróż środkami komunikacji miejskiej do biura, gdzie jedyną perspektywą jest siedzenie przez osiem godzin w fotelu i pozorowanie pracy.
Mimo początkowej niechęci, czułem w eponimicznej EP-ce Vincenta coś frapującego i wzbudzającego na tyle intensywne emocje, że kazało mi to do niej wracać, wnikliwie analizować jej zawartość. Z czasem dostrzegłem w tej muzyce coś więcej niż dobry podkład pod jazdę windą. Podoba mi się to, jak bardzo Wincenciak tonuje swoje emocje. Opowiada o nich z zaangażowaniem, robi to na tyle przekonująco, by chcieć go słuchać, ale jednocześnie nie wpada w przesadę, nie rozkleja się, nie mazgai. Jest w tym wszystkim introwertyczny, można by nawet powiedzieć, że wycofany i w ten właśnie sposób przyciąga uwagę. Słuchając tego materiału, momentami czuję pewien niedosyt, brak punktu kulminacyjnego i właśnie dzięki temu jest on tak bardzo dobry - ma się ochotę pociągnąć twórcę za język, dowiedzieć się czegoś więcej.
Vincent może nie odkrył jeszcze wszystkich kart, ale cechuje go ten jeden element - umie złapać za serce. Oszczędne umiejscowienie instrumentów w miksie i delikatne rozkładanie akcentów powoduje, że momentami przy przesłuchiwaniu tej EP-ki trudno się nie wzruszyć. Świetnie wyraża się to chociażby w "Awakening", które - z tym rozczulającym dialogiem skrzypiec i fortepianu oraz wtórującym im beatem - jest niczym lufa przyłożona do klatki piersiowej, nie pozostawia w zobojętnieniu. Nawet jeśli brzmi to naiwnie, ta cała układanka potrafi rozdzierać serce, zwłaszcza w połączeniu z delikatnym, onirycznym głosem Wincenciaka. Najbardziej hamulec uczuciowy puszcza w przedostatnim "Moim domu", który przejmuje i za sprawą polskiego tekstu, i partii wokalnych Jagody Kuklińskiej z zespołu Lor - rozpisanych oraz wykonanych z tak imponującą subtelnością, że jeszcze długo po przesłuchaniu czułem się lekko zszokowany.
Debiutancki materiał Vincenta nieźle namieszał w moim wnętrzu i wzbudził we mnie pokłady emocji, których żaden polski artysta nie wyzwolił od dawna. Jego mieszanka popu, indie czy jazzu złapie za serce każdego i zburzy nawet najtwardsze skorupy.
Seagull Ross/2021
Vincent wystąpi na Soundrive Festival 2021, który odbędzie się w dniach 10-15 sierpnia. Więcej informacji TUTAJ.