Debiut Brytyjczyka nie był wydawnictwem niskiej wartości, ale na pewno znacznie niższej niż można było się po nim spodziewać. Miał charakter kompilacji singli skrojonej pod playlisty, grime zastąpiono trapem przeniesionym jeden do jednego z klubów Atlanty, a po przesłuchaniu tych czterdziestu ośmiu minut, nie można było nawet poczuć zmęczenia Tracey'em - chciało się go więcej, bo nie zdołał umiejętnie zaprezentować swoich największych atutów. "Flu Game" pozwala się wreszcie nasycić.
Mniej więcej rok temu świat oszalał na punkcie "Ostatniego tańca", dokumentu przypominającego karierę Michaela Jordana i ten moment, kiedy NBA stało się częścią popkultury. Potęga nostalgii stojąca za serialem emitowanym na Netflix-ie miała obezwładniającą moc, sam po wyemitowaniu finału czułem na tyle duży niedosyt, by po latach ponownie zainstalować "NBA 2K17" i rozegrać aż trzy pełne sezony w wirtualnym świecie. Tracey'owi również musiało się udzielić - nawiązanie współpracy z Revenge Records zainscenizował na wzór podpisywania kontraktu z klubem, na okładce nowego albumu pozuje w stroju i z piłką pod palcami, a tytuł "Flu Game" to nawiązanie do słynnego, dramatycznego meczu pomiędzy Chiacago Bulls a Utah Jazz w 1997 roku, kiedy Jordan poprowadził drużynę do zwycięstwa, mimo zatrucia pokarmowego (a nie grypy, jak wcześniej sądzono).
Koszykarskich nawiązań jest tutaj znacznie więcej, chociażby w tytułach "Kukoč", "Cheerleaders", "Draft Pick" czy "Eurostep", ale "Flu Game" nie przypomina "Shaq Diesel" Shaquille'a O'Neala (przy całym szacunku do tego krążka jako tego, który akurat dla mnie był wstępem do odkrycia hip-hopu), gdzie koszykówka stanowiła trzon każdego z tekstów. Tytułową grę i walkę nie tyle o przetrwanie, co o wygraną pomimo choroby należy odbierać jako metaforę życia w czasie pandemii, kiedy przez kilka pierwszych tygodni walczyło się jedynie o papier toaletowy i makaron, ale po roku niezbędne minimum nie wystarcza.
Najbardziej interesujące nawiązanie do koszykówki dotyczy jednak konstrukcji albumu i podziału na tercje. Pierwsza to ukłon w kierunku tych osób, które mają słabość do najwcześniejszego wcielenia londyńskiego rapera, mroczniejszego, nastrojowego, ale bynajmniej nie melancholijnego. Pojawiają się tutaj wpływu drillu ("Kukoč"), są szybsze tempa, jest też Digga D, którego na brytyjskiej scenie można usytuować zaledwie kilka kroków za Tracey'm. Druga kwarta to jedyna bez gościnnych występów, ponownie osadzona po "ciemnej stronie mocy", ale bardziej stonowana i refleksyjna. Zgodnie ze słowami Tracey'a, najbardziej osobista. Odznacza się szczególnie "Draft Pick" ze znakomitym podkładem 5ive Beatza, którego nieco upiorna melodia może przywodzić na myśl włoskie horrory z przełomu lat 70. i 80.
Wyraźniej niż poszczególne tercje różnią się od siebie dwie połowy "Flu Game". "Little More Love" natychmiast przegania czarne chmury i wpuszcza wyraźnie więcej popu, momentami wręcz R&B ("Top Dog") z naciskiem na liczne odwołania do muzyki z przełomu wieków. To nie jest subtelne przejście i trzeba będzie przytaknąć każdemu, kto wytknie brak spójności, ale świadomość niemal fabularnej konstrukcji albumu pozwala lepiej zrozumieć intencje jego autora. Retro-Tracey brzmi zresztą znakomicie w trzeciej tercji, nie podchodzi do inspiracji z dzieciństwa w ironiczny sposób, a raczej dopisuje do nich ciąg dalszy we współczesności, z pominięciem wszystkiego, co wydarzyło się w muzyce w międzyczasie. Słabszy moment to zamykające tę część "Perfect Storm" z naiwnym tekstem o miłości i dziwnym tłem przypominającym próbę uchwycenia gorącego latynoskiego rytmu za pomocą chłodnego, przetworzonego sampla.
Ostatnia tercja to z kolei jedyna, w której nie ma ani jednego kawałka bez udziału gości. "Coupé" z udziałem Kehlani brzmi jak wyciągnięty z albumu Jennifer Lopez, ale jest swoistym łącznikiem, po którym następuje "trylogia klubowa" - romantyczne, ale taneczne "Numba 9"; "Dinner Guest" na samplu z house'owego hitu z lat 90. - "Push the Feeling On" Nightcrawlers oraz "West Ten" z 2-stepowym beatem i świetnie dopasowanymi, popowymi/R&B wersami ubiegłorocznej debiutantki, Mabel.
Może porównywanie siebie do Michaela Jordana wygląda na pyszałkowatość, ale już nie takie przechwałki Tracey artykułował. Tym razem stoją jednak za nimi wyjątkowo silne argumenty - na "Flu Game" londyński raper jest w szczytowej formie, ma na siebie pomysł, ma pomysł na zespolenie nawet bardzo odmiennych utworów, które sprawdzają się zarówno jako single, jak i trwający ponad pięćdziesiąt minut album. Od kilku lat Tracey walczy o rozpoznawalność po drugiej stronie Atlantyku, gdzie brytyjski rap pewnie jeszcze długo będzie uznawany za rap drugiego sortu, ale z tym materiałem jego szanse zdecydowanie wzrosły.
Revenge/2021