Podążali okrężną drogą, nie musieli przed nikim klękać, zrobili wszystko na własnych zasadach. Kojarzeni są głównie za sprawą przełomowych "Sunbather" czy "New Bermuda", ale ta historia zaczyna się trochę wcześniej. W tym roku dziesiątą rocznicę premiery obchodzi "Roads to Judah", debiutancki długogrający krążek Amerykanów. Daje to powód, by odkurzyć ten nieco zapomniany materiał i sprawdzić, jak ma się do swoich następców. Na ten i kilka innych tematów rozprawiamy z Jarkiem Kowalem.
Łukasz Brzozowski: W okolicach premiery "Ordinary Corrupt Human Love" trafiłem na komentarz, że Deafheaven od początku twórczości gra jedną piosenkę. Może w tym coś być, ale przyznam, że ewolucja tej "jednej piosenki" jest na tyle ciekawa, że cały czas mnie przy nich trzyma.
Jarosław Kowal: Jeden utwór podzielony na cztery części zagrali na "Roads to Judah", ale już na "Sunbather" zdecydowanie poszli w innym kierunku. Chociażby "Please Remember" z tego albumu ma zupełnie inny charakter - zaczyna się od My Bloody Valentine, kończy na Pink Floyd i to w sześć minut. Na "Ordinary Corrupt Human Love" też mają shoegaze'owo-progresywny moment - "Near", więc łatka zespołu grającego w kółko ten sam utwór wydaje mi się bardzo na wyrost. Prędzej przytaknąłbym etykiecie "hipsterski black metal".
Na "Roads to Judah" w jakiś sposób urzeka mnie jedna rzecz - zauważ, jak skromna aranżacyjnie jest ta płyta w porównaniu do jej następczyń. Te wszystkie przeskoki z post-rocka do quasi-blackmetalowych tematów są takie... toporne. Odnoszę wrażenie, że pomysł Deafheaven na siebie nie był wtedy tak dobrze dookreślony jak jest teraz.
Zupełnie inaczej słuchałem tego albumu dziesięć lat temu, zaraz po premierze, a zupełnie inaczej słucham go teraz. Wtedy miałem tendencje do przyjmowania roli strażnika, napisałem nawet recenzję tego albumu - której na szczęście nie można już nigdzie znaleźć - gdzie zarzuciłem Deafheaven, że za bardzo śmierdzi od nich jeansem, a za mało skórą i ćwiekami. Dzisiaj wyprowadzanie takiego argumentu wydaje mi się obskuranckie, ale miałem poczucie, że doszło na "Roads to Judah" do próby przywłaszczenia muzyki, której się nie rozumie... I możliwe, że rzeczywiście tak było, w końcu black metal to nie tylko ideologia, ale też choćby drobne elementy estetyczne. Na przykład tremolo - Deafheaven nie sięga po nie, podobny rezultat uzyskują dzięki przesterom, co stawia ich bliżej shoegaze'u. Stąd ta toporność - to ludzie wychowani na Slowdive i The Smiths, a nie na Hellhammer i Darkthrone. Wtedy czułem, że to zdrada, dzisiaj czuję, że mają dzięki temu własną tożsamość.
Ale generalnie ich muzyka była też znacznie uboższa - na "Roads to Judah" nie znajdziesz tego teatralnego crescendo rodem z "Dream House" albo dowolnego utworu z "New Bermuda". Mimo tego, podoba mi się specyfika tej płyty. Czuję w niej lekko naiwną, ale niczym nieskrępowaną chęć podróżowania po różnych światach i żywą fascynację wynikająca z odkrywania czegoś nowego. Dzisiejszy Deafheaven to zespół z dużo bardziej sprecyzowanym stylem, grający w zgodzie z wypracowaną formułą. Na etapie debiutu mieli w sobie coś z neofitów, co tylko dodawało im autentyczności.
Była uboższa, ale nie była uboga. Na przykład w "Tunnel of Trees" najpierw grają ten swój "hipsterski black metal", ale w połowie prawie dziesięciominutowego kawałka wyhamowują niemalże do poziomu ciszy, utrzymują się na nim przez półtorej minuty i nagle atakują w zupełnie innym, postrockowym tonie. Koniec albumu to pierwszy zwiastun tego, czym dwa lata później oczarowywali na "Sunbather" - wciąż najmocniejszym punkcie ich dyskografii.
Czy najmocniejszym? Wychodzę z założenia, że wszystkie pomysły przedstawione na "Sunbather" rozwinęli w pełni dopiero przy okazji "New Bermuda".
Nie wiem, czy była to pełnia, czy może już o jeden krok za daleko, ale może niepotrzebnie wprowadzam rozróżnienie jakościowe - "Sunbather" i "New Bermuda" to esencja Deafheaven. Zazwyczaj kiedy mówi się o tym zespole, to z muzyką z któregoś z tych dwóch albumów w myślach. "Roads to Judah" traktowane jest jako bardziej nieporadny początek i szukanie tożsamości. Dla mnie takie wydawnictwa mają szczególną wartość - lubię podglądać zespoły w trakcie procesu przemiany albo formowania. Wydaje mi się też, że ich debiut zostałby znacznie lepiej przyjęty, gdyby nie pojawiało się w jego kontekście określenie "black metal". Przypomina mi to sytuację z filmem "Dziewiąte wrota" Polańskiego, który reklamowano jako horror, a gdy okazało się, że niewiele jest w nim z filmu grozy, rozczarowani recenzenci i widzowie wystawiali negatywne oceny. Tyle że oceniali nie film, a swoje oczekiwania wobec niego i z tego samego powodu przyjęcie "Roads to Judah" było gorsze dekadę temu niż jest teraz.
Ja doceniam ten album - widzę w nim zalążki stylu, w którym Deafheaven porusza się po dziś dzień. Co więcej, bardzo przyciąga mnie jego produkcja - jak na nich surowa, wręcz szorstka, o suchym brzmieniu, zwłaszcza perkusji. Dobrze kontrastuje z zawartością numerów, które przecież w wielu momentach są zwrócone w kierunku pościelowego shoegaze'u czy post-rocka.
Trudno nie odnieść wrażenia, że jest to album nagrany przez ludzi, którym Euronymous bardziej kojarzyłby się z twarzą Rory'ego Culkina niż z jego własną - co z chronologicznego punktu widzenia nie jest możliwe - a surowa produkcja, znak firmowy black metalu, jest rezultatem nie braku innej możliwości, tylko świadomego wyboru. Deafheaven nie jest zresztą pod tym względem wyjątkiem, wiele zespołów, które są w "środowisku" akceptowane również korzysta z tego zabiegu. Na pewno natomiast w muzyce zespołu ze "słonecznej Kalifornii" nie ma charakterystycznego skandynawskiego chłodu. Tytuł "Sunbather" dobrze uchwycił ich brzmienie - w produkcję każdego z albumów włożyli wyraźnie więcej ciepła. Więcej w tym postrockowej przestrzenności niż gąszczu spod znaku Blasphemy albo Von.
Czy Deafheaven w ogóle można szufladkować jako zespół blackmetalowy? Sam Kerry McCoy podkreślał w wywiadach, że nie czuje się artystą należącym do tej szuflady. Wyłapiesz w ich muzyce trochę kostkowanych riffów, blasty i skrzeczane wokale, ale poziom wrażliwości, którą emanują i chociażby podejście do melodii oraz charakter tekstów nie są zbyt tożsame z black metalem. Członkami Deafheaven nie szarga gniew czy furia, a raczej nostalgia za czymś szerzej nieokreślonym łączona ze smutkiem. To rzeczy, które kojarzę raczej ze sceną emo/screamo, a nie z muzyką ekstremalną.
W 2021 roku potrzeba szufladkowania czegokolwiek wydaje się bardzo kołtuńskim podejściem, ale w 2011 roku rzeczywiście za wszelką cenę próbowano gdzieś Deafheaven upchnąć i stąd tak wielka niechęć do nich wśród słuchaczy black metalu, który jest i tak najbardziej otwartym na transformacje podgatunkiem metalu. W moim odczuciu muzyka nie była zresztą decydującym o rzuceniu klątwy elementem, tylko ta mityczna "autentyczność". Muzycy Deafheaven nie mieli aparycji blackmetalowca, nie podzielali ideałów, nie zachwalali w wywiadach Gaahla, tylko Morrissey'a - to ich przekreślało w oczach środowiska, do którego nie chcieli nawet przynależeć, a do którego dziennikarze usilnie próbowali ich dopasować. Pytanie więc, czy "Roads to Judah" w ogóle musi być określane jako "black metal", "post-black metal", "blackgaze" i tym podobne, żeby czerpać przyjemność z jego odsłuchiwania, ale myślę, że akurat żaden z nas dwóch nie ma wątpliwości, co do odpowiedzi.
Oczywiście, że nie. To była raczej lekka prowokacja do poruszenia tematu odwiecznej debaty pod tytułem: Czy Deafheaven gra black metal? A co do "Roads to Judah", podoba mi się prostolinijność płyty. To skromny od strony aranżacyjnej album, zwłaszcza jeśli zestawisz go z ledwo dwa lata młodszym "Sunbather". Ciekawa odmiana względem tego, jak grają teraz.
W tym leży problem związany z odwieczną debatą dotyczącą przynależności Deafheaven, że w gruncie rzeczy nie jest to dyskusja związana z muzyką. ...And Oceans na "A.M.G.O.D." dumnie nawiązywali do industrialu, niektórzy po premierze tego albumu pisali, że są na nim wręcz naleciałości z techno, ale może to przyjąć za fakt tylko przy typowym pojmowaniu elektroniki przez stereotypowego słuchacza metalu - wszystko od Bomfunk MC's po The Chemical Brothers to techno. Czy to był black metal? Czy Zeal & Ardor to black metal? Czy "W śnialni" Furii to black metal? Nie wydaje mi się, żeby od strony muzycznej Deafheaven faktycznie było aż tak bardzo kontrowersyjne.
To co jest powodem tak wielu kontrowersji odnośnie ich muzyki? Różowa okładka "Sunbather"? Prezencja sceniczna George'a Clarke'a? Przecież chociażby Alcest, który podąża podobną do Deafheaven ścieżką, nigdy nie wzbudzał takich kontrowersji jak oni
Nie są postrzegani jako zespół autentyczny. Za mało belzebuba, za mało potrzeby identyfikowania się ze "środowiskiem", za mało złożonych pokłonów i zbyt duży sukces osiągnięty okrężną drogą.
Ciekawi mnie jeszcze jedna rzecz - czy "Roads to Judah" w ogóle wpłynęła na kogokolwiek w długotrwałej perspektywie czasowej? Postrzegam ją - i resztę dyskografii Deafheaven zresztą również - jako coś na zasadzie samotnej wyspy. Odbiór spory, ale naśladowców brak.
Przez chwilę wydawało się, że "hipsterski black metal" będzie trendem. Deafheaven i Liturgy to dwa najbardziej oczywiste przypadki, ale podejrzewam, że reakcje na ich podejście do muzyki skuteczni zniechęciły potencjalnych naśladowców. W ostatnim czasie z podobną falą krytyki mierzyła się Myrkur i również wiązało się to przede wszystkim z pozamuzycznymi argumentami. Rozumiem, skąd bierze się poczucie, że nie każdy jest godzien black metalu, bo też takie miałem. Moje serce jest czarne, odbyłem pielgrzymkę do piwnicy Mayhem w Oslo, uwielbiam całą tę mitologię i wiem, dlaczego tak wiele osób broni jej - bo nie chcemy, żeby czar prysł. Z drugiej strony jestem zmęczony mimetycznym podejściem wielu młodych zespołów i sileniem się na naśladowanie "tytanów". Wolę Deafheaven niż podróbkę Emperor, a w dodatku mam odrobinę przekorną naturę i czerpię drobną satysfakcję z tego, gdy konserwatywne poglądy na cokolwiek, łącznie z black metalem, są podważane.