Podejmując temat wewnętrznego weltschmerzu, łatwo można popaść w przesadę i klisze, ale przy odpowiedniej wrażliwości i wyczuciu smaku, wychodzą z tego rzeczy bardzo dobre. Na przykład takie, jak debiutancki krążek Mānbryne, który godnie i w pełni szczerze pozwala rozprawić się jego twórcom z osobistymi demonami.
Ktoś może powiedzieć, że przecież zagadnienie duchowego rozstroju nie jest w black metalu niczym nowym, ale to tematyka zawsze bardzo aktualna i powszechna, co absolutnie nie zniechęca do badania kolejnych podejmujących ją wydawnictw. Zwłaszcza wtedy, gdy ktoś potrafi opowiadać swoją historię, a koncept albumu jest spójny - przyjemność słuchania wówczas rośnie.
Mānbryne tworzą muzycy doświadczeni, z kilkunastoma latami stażu na scenie, ale w dalszym ciągu jestem onieśmielony tym, jak poprowadzono narrację "Heilsweg: O udręce ciała i tułaczce duszy". O ile Sonneillon otwarcie opowiada o swoich słabościach i człowieka w ogóle, nie robi tego z pozycji nieśmiałej, patrząc na słuchaczy spod byka. Czuję coś na wzór dumy, pewności siebie, albo - idąc w konkluzjach jeszcze dalej - afirmacji ludzkich słabości. Gdy w "Majestacie upadku" komunikuje, że miłość wystarczy, by zabić dla Boga, to ja mu wierzę - brzmi tak przekonująco, że nie sposób temu zaprzeczać.
Mānbryne: Weltschmerz jest obecny we wszystkim, czego się dotknę (wywiad)
Muzyka świetnie spaja się z tym wszystkim. Jest utrzymana w ramach black metalu, ale błędem byłoby stwierdzenie, że brzmi typowo albo konwencjonalnie (wsłuchajcie się choćby w partie gitarowe). Na "Heilsweg" absolutnie nie chodzi o to, by z poczuciem rozpaczy skulić się w gatunkowej budzie i z niej nie wychodzić, a raczej o to, by na bazie black metalu transmitować własną wizję. Zwróćcie uwagę na specyfikę partii prowadzących w "Pustce, którą znam" - przez całą długość numeru ciągnie się rozstrajająca melodia, która nie jest dopełnieniem tremolo proponowanego przez gitarę rytmiczną. Ta część utworu żyje własnym życiem, nadaje mu desperacki ton z tym swoim rozedrganiem i brzmieniem na granicy przedawkowania patosu. Podobnym przypadkiem jest "W pogoni za wiarą" - schemat wręcz identyczny, czyli bardzo charakterystyczny sposób prowadzenia melodii oraz ich specyfika. To dźwiękowe plamy snujące się w obrębie numeru od jego początku do samego końca, a nie melodyjki w konwencji festiwalu Wacken, które mają jedynie zapełnić pustą przestrzeń w refrenie.
Kiedy piszę te słowa, właśnie kończę prawdopodobnie piąty odsłuch "Heilsweg" na przestrzeni ostatnich kilku dni. Nie wiem, czy ten album zwojuje rankingi muzycznych podsumowań, ale moje serce podbił niemal natychmiast. Właśnie takiego black metalu mi potrzeba - szczerego, z konkretnymi negatywnymi emocjami i takiego, za którym stoi coś więcej, niż przypadkowo wygenerowane opowieści o śmierci czy szukanie cudzej tożsamości zamiast własnej.
Malignant Voices/2021