Pochodząca z Los Angeles wokalistka i kompozytorka nawiązuje do minionych lat swojego życia poprzez odniesienia do muzyki klasycznej i tańca, który przez kilka lat trenowała. Na "Moonlit and Devious" buduje z nich pełną emocji opowieść, sięga po pop, psychodelię, rock i elektronikę, zestawiając je w odpowiednich proporcjach. Są w tych dźwiękach pewna teatralność i wyrafinowanie, a z drugiej strony naturalność i równowaga. Inspiracje artystki - jak sama przyznaje na oficjalnej stronie internetowej - są rozległe, od mrocznych riffów Black Sabbath przez ekspresję wokalną Joni Mitchell aż po muzykę klasyczną i dokonania poetów, na czele z twórczością Roberta Gravesa i Williama Blake'a.
"Moonlit and Devious" to album uniwersalny, może trafić do odbiorców szukających nieoczywistych gatunkowych połączeń, a jednocześnie lubiących ładne piosenki. Z jednej strony kołyszące, jak pozornie niezobowiązująca melodia "Hasta La Vista", z drugiej mroczne i niepokojące, jak brzmienie organów w kompozycji tytułowej.
Nie jest to muzyka przełomowa i wytyczająca nowe trendy, ale w piękny sposób nawiązuje do tradycji i spajaja to, co od lat cenione. To ambitny pop-rock zagrany na melancholijną nutę. Rozmarzone melodie w stylu retro spotykają tutaj klimat z domieszką shoegaze'owych zgrzytów i post-rockowej tajemniczości, wyczuwalnej na przykład w "Serpentress". Nostalgiczne brzmienie gitar i klawiszy niekiedy przywodzi na myśl atmosferę "Stupid Dream" z repertuaru Porcupine Tree.
To album, którego słucha się z przyjemnością szczególnie wtedy, gdy szuka się muzyki sprzyjającej odpoczynkowi i wyłączeniu się na jakiś czas z codziennych spraw. "Moonlit and Devious" jest zestawem piosenek, które zostają w głowie na dłużej, dzięki urokliwym melodiom, refleksyjnym tekstom i brzmieniowym smaczkom. Z każdym kolejnym odsłuchem odkrywa się tutaj kolejne detale.
Wyrazisty i charakterystyczny wokal Buckley nie dominuje nad muzyką, lecz pięknie ją podkreśla, buduje tajemniczą i angażującą historię. To płyta, która kołysze i hipnotyzuje, zachęcając do kolejnego odtworzenia zaraz po wybrzmieniu ostatnich taktów finałowego "Taming Shadows". Niespełna czterdzieści minut upływa błyskawicznie, pozostawiając odbiorcę z pragnieniem ponownego zanurzenia się w urokliwych kompozycjach, zamknięcia oczu i zagłębienia się w marzeniach. Mam nieodparte przeczucie, że niebawem zrobi się o tej artystce głośniej.
wydanie własne/2021