W lutym minęło pięć lat odkąd po raz pierwszy napisaliśmy o Erith (znanej także pod ziemskim imieniem jako Martyna Biłogan). Grała w międzyczasie na naszym festiwalu (zarówno tym na terenach gdańskiej stoczni, jak i tym wirtualnym), recenzowaliśmy debiutanckie "Speed of Light" z 2018 roku i chociaż jej muzyka niewątpliwie ewoluuje, stałe pozostaje wrażenie, że jest niedostatecznie doceniania, a "Miasto snów" dodatkowo je potęguje.
Styl Erith jest wyjątkowy i niemożliwy do podrobienia, co w trzeciej dekadzie XXI wieku nie jest łatwe do osiągnięcia. Do odkrycia czegoś nowego dzisiaj zazwyczaj wiodą dwie ścieżki - pierwsza to łączenie skrajności (czy to w ocierającym się o hyperpop stylu Black Dresses, czy poprzez zderzanie ze sobą na przykład bluesa i black metalu, jak u Zeal & Ardor), druga to oddawanie się wkraczającym na niemal metafizyczny poziom improwizacjom. Erith nie podąża żadną z nich, a w dodatku dookreślenie, jaki element jej brzmienia decyduje o jego unikalnym charakterze okazuje się zadaniem zaskakująco trudnym.
Po rozebraniu poszczególnych piosenek na podstawowe elementy, zostaniemy z prostymi beatami, ładnymi melodiami odgrywanymi na syntezatorze i równie urokliwymi, odśpiewywanymi łagodnym, niesilącym się na techniczne popisy głosem. Nie ma w tym niczego nowatorskiego, ale jest ponadprzeciętnie bogata fantazja. Lata temu George Land i Beth Jarman prowadzili badania nad zmianami w obszarze umiejętności odnajdowania zastosowań dla przeróżnych przedmiotów w zależności od wieku. Tylko dwa procent z dwustu tysięcy przebadanych dorosłych potrafiło znaleźć alternatywne zastosowania dla narzędzi codziennego użytku, a dla porównania wśród dzieci w wieku od trzech do pięciu lat aż dziewięćdziesiąt osiem procent wykrzesało z siebie ponad dwieście pomysłów na użycie między innymi spinacza. Erith jest w tym kontekście osobą, która potrafi pielęgnować swoje "wewnętrzne dziecko" i jest w stanie znaleźć dwieście różnych zastosowań dla prostego rytmu.
Najbardziej reprezentatywny przykład to singlowy "Cud", utwór tak bardzo przebojowy i nostalgiczny zarazem, że raz usłyszany, nieprędko daje o sobie zapomnieć. Doskonale sprawdzi się i w tańcu, i przy ronieniu łez, kiedy przyjdzie wam ochota na rozpamiętywanie przeszłości. Czasami gna na złamanie karku, kiedy indziej drastycznie zwalnia, ukazując dynamikę, jakiej po standardowym popowym kawałku nie można oczekiwać.
Niby to doskonały materiał, by udowodnić ignorantom z komercyjnych rozgłośni radiowych, że osądy pokroju: Nie można grać takiej ilości wartościowej polskiej muzyki, bo jej po prostu nie ma są kompletnie oderwane od rzeczywistości, a z drugiej strony wcale nie chciałbym wysłuchiwać tej baśniowej, nastrojowej kompozycji poszatkowanej dżinglem i nieumiejętnym miksem z taśmowo produkowanym hiciorem akurat ustawionym na kolejnym miejscu w playliście. Zresztą gdy Erith śpiewa: Kiedy przepadnę, chciałabym stać się muzyką, brzmi to jak dosłowne życzenie, co dla przypadkowego odbiorcy radiowego mogłoby okazać się zbyt szeroko zakrojoną abstrakcją.
Kosmos, baśń, pielęgnowanie dziecięcej kreatywności powracają w każdym z tych dziewięciu utworów. "Żebym nie zniknęła" brzmi jak fragment niepublikowanego utworu ze ścieżki dźwiękowej do "Pan Kleks w kosmosie", który obrazowałby scenę z nieszczęśliwą księżniczką marzącą o innym życiu; chórki z "Need to Be" mogą wzbudzać skojarzenia z "Halcyon" Orbital, a nawet sam podkład grawituje w kierunku ambient techno; "Nie muszę już nic" to pełne patosu, monumentalne pożegnanie z... Ziemią? Ze światem? A może tylko ze słuchaczami/słuchaczkami?
"Miasto snów" leży gdzieś daleko, w innej galaktyce i jest stolicą niczym nieograniczonej fantazji. Erith nie zna granic, a jeżeli zabierzecie się z nią w podróż, to niewykluczone, że przekroczycie własne i już nigdy nie będziecie chcieli wrócić do starego porządku archaicznego świata postrzeganego z ziemskiej perspektywy.
wydanie własne/2021