Ubiegłoroczne "Peaceful As Hell" okazało się przełomem i załamaniem jednocześnie. Devi McCallion i Ada Rook zarejestrowały materiał, który powinien odtwarzać się automatycznie po wpisaniu hasła "kontrolowany chaos" w wyszukiwarkę Wikipedii - dotąd nie zdołano ukuć lepszej definicji. Imponujące dokonanie kompozytorskie sparowano w dodatku z pozbawionym naiwności nawoływaniem do pokoju, wyliczania wszystkich paskudnych zjawisk obecnych we współczesnym świecie i wytykania środkowego palca w kierunku każdego z nich.
Ledwie kilka tygodni później duet zakończył działalność. Przyczyną było ciągnące się od dwóch lat prześladowanie kilku "fanów", a w takiej sytuacji można jedynie wykazać zrozumienie i zaakceptować decyzję. Szybko okazało się jednak, że McCallion i Rook nie zamierzają rezygnować z muzyki tworzonej zarówno solo, jak i wspólnie, ale nie pod szyldem Black Dresses. Wydanie "Forever In Your Heart" bez wcześniejszej zapowiedzi - i jednocześnie podkreślenie, że nie oznacza to powrotu - było w tym kontekście dużym zaskoczeniem. Wygląda na to, że mamy do czynienia z zespołem znajdującym się w superpozycji - jednocześnie istniejący i nieistniejącym, ale nie to jest najistotniejsze. Przede wszystkim dostaliśmy kolejny znakomity album.
Gniewnie wykrzykiwane pokojowe przesłanie nadal jest w twórczości duetu obecne, łączenie składników akustycznych, które do niedawna uchodziły za odpychające siebie nawzajem również. Wyraźnie natomiast wszystkiego jest więcej, emocje przekazywane są z jeszcze większą zawziętości, a krzyki osiągają tak zaskakującą gwałtowność, że w momencie kulminacyjnym - utworze "Silver Bells" - Rook nagle przerywa, wychodzi z roli, przyznaje, że trochę ją poniosło, a McCallion dopytuje, czy aby na pewno wszystko z nią w porządku.
Pierwszy kawałek w rozpisce nosi tytuł "Peacesign!!!!!!!!!!!!!!!!!", a liczba użytych w nim wykrzykników wcale nie jest na wyrost. Główny riff do złudzenia przypomina riff z "Good God" Korn, ale wpływy wczesnego nu metalu szybko zostają rozrzedzone w glitchach; przestrzennych akordach syntezatorowych; szorstkiej melodyjności industrial rocka oraz na przemian popowych i punkowych wokalach. Pierwsze zazwyczaj nuci Rook, drugie McCallion wykrzykuje tak, jakby jutra miało nie być, a w dodatku są to słowa na pozór naiwne (na przykład: Can we make something beautiful? For a better world?), ale wyartykułowane z taką szczerością, że faktycznie aż chce się zrobić coś pięknego. Dalej glitche nasilają się, można zdemaskować naleciałości z hyperpopu, nintendocore'u, electroclashu i mnóstwo dźwięków tak drobiazgowo przetasowanych, że ich sekwencji nie da się przypasować do żadnej konkretnej etykiety.
Na każdym z pozostałych czternastu utworów można dokonać podobnej wiwisekcji, ale można też podjąć próbę uogólnienia, na co tytuł drugiego kawałka dostarcza zresztą idealnej nazwy - "Concrete Bubble". Zestawienie czegoś twardego, chłodnego i szarego z miękkością, wielobarwnością i mamiącym zapachem słodyczy. Tyczy się to muzyki, tyczy się również tekstów. Na przykład w "We'll Figure It Out" na głowy wszystkich tych, którzy liczą na rozwiązanie problemów planety przez nowe pokolenie zostaje wylany kubeł zimnej wody - kilka set lat presji wcale nie zachęca do działania. Z kolei w "Heaven" pada ironiczne, ale opatrzone wiarygodnym popowym kontekstem: The night explodes in the light / From a shooting star / All things beautiful and warm / Reflected in your heart / And all brokеn creatures are / Pеrfect just the way they are.
Blisko pięćdziesiąt minut i ani jednej zmarnowanej, ani jednej pozwalającej na wytchnienie. Przesłuchiwanie "Forever In Your Heart" przypomina oglądanie filmu akcji, który rozpoczyna się od eksplozji i zwalnia tempo dopiero wtedy, gdy brudny, zakrwawiony heros symbolicznie unosi pięść w akcie zwycięstwa. Przedziwna to sytuacja, kiedy jeden z najbardziej imponujących zespołów trzeciej dekady XXI wieku jest jednocześnie zespołem, który (chyba) nie istnieje, a i tak potrafi nagrać wybitny album.
wydanie własne/2021