Te numery powinny zawierać coś na wzór potencjału komercyjnego, jakąś nienachalną przebojowość, a w tekstach muszą pokazywać szerszą paletę emocji niż samo opisywanie najbardziej mrocznych stadiów depresji. W zeszłym roku płytą, na której mogliśmy usłyszeć bardzo sprawne operowanie takimi składowymi była bardzo entuzjastycznie przyjęta "Punisher" Phoebe Bridgers, a ledwie kilka tygodni temu światło dzienne ujrzała "Little Oblivions" bohaterki tego tekstu. Po kilkunastu odsłuchach mogę napisać, że życzę Julien Baker powtórzenia sukcesu komercyjnego jej o rok starszej koleżanki, może nawet przeskoczenia wysoko zawieszonej poprzeczki.
Co więcej, mimo relatywnie niedługiego czasu, jaki upłynął od premiery, uważam, że "Little Oblivions" przebija "Punisher". Doceniam, kiedy przy tworzeniu smutnych piosenek, artyści nie zapominają, że ważne jest balansowanie nastrojami. Jeśli już piosenkarz/piosenkarka zaprowadza nas do jądra ciemności, musi po chwili zrównoważyć to rzuceniem jakiegoś promyku nadziei. Czegoś, co pozwoli żywić nadzieję, że nawet mimo trudności, kiedyś będzie lepiej, bo przecież musi być lepiej. Brzmi to całkiem aktualnie w kontekście pandemicznej rzeczywistości, a w uszach rozbrzmiewa wyjątkowo dźwięcznie.
Zwróćcie uwagę na otwierający "Hardline" - w zwrotce Baker tonuje emocje, wszystko stopniowo narasta, by ostatecznie wybuchnąć w refrenie, który może wzbudzić uśmiech nawet na twarzy największego ponuraka. W tym upatrywałbym największego atutu tegorocznego albumu dwudziestopięcioletniej artystki - nie jest jednowymiarowy. Swego rodzaju melancholia i nostalgia za tym, co przeminęło, są oczywiście jego sednem, ale nie jedynymi elementami.
Baker tworzy piosenki w oparciu o negatywne emocje, sęk w tym, że obudowuje je paletą innych uczuć niż jedynie te nieprzyjemne. Jeśli są łzy, to nie tylko rozpaczy, ale i szczęścia, co brzmi jak komunikat, by cieszyć się małymi rzeczami. Nie zamierzam ukrywać - ja się cieszę. Jedną z takich małych rzeczy może być na przykład prosty temat gitarowy na parę akordów w "Relative Fiction" i te wszystkie delikatne beaty dookoła niego. Albo oszczędność wzruszającego "Faith Healer". Wynika to z faktu, że Baker jest przede wszystkim niesłychanie sprawną kompozytorką - wie, czego unikać, by nie przeciążyć swoich pomysłów, by nie przesadzać. Wszystkie elementy dawkuje rozsądnie, a w aranżacjach ucieka od przepychu. Czy są przy tym prostackie? Skądże, raczej ostrożne, to jest słowo-klucz, choćby w przypadku tych fortepianowych smug w "Crying Wolf", które czarują subtelnością.
Cieszę się, że w czasach przesytu i klęski urodzaju ukazała się taka płyta, jak "Little Oblivions" - nagrana przez inteligentną artystkę, która nie boi się realizować własnej wizji. Artystkę, która ma komunikat do przekazania i robi to za pomocą zróżnicowanych środków, by nie popaść w monotonię. Dzięki temu Julien Baker może być spokojna - jej najnowsze dzieło nie przeminie z wiatrem.
Matador Records/2021