Obraz artykułu Nick Cave & Warren Ellis - "Carnage"

Nick Cave & Warren Ellis - "Carnage"

91%

Na dwóch poprzednich albumach Cave mierzył się z rozpaczą oraz żałobą, a w rezultacie zamiast snuć historie, które w myślach można by wizualizować, zaczął sięgać po niejednoznaczną poezję, złagodził brzmienie, z bagna ociekającego krwią i potem, jakie opisał w "Gdy oślica ujrzała anioła" przeniósł się do pobliskiego kościoła, gdzie zaczął zbierać energię i rozganiał czarne myśli. Na "Carnage" po raz pierwszy opuszcza schronienie, ale tylko na chwilę.

Towarzyszenie Cave'owi w emocjonalnej tułaczce, na którą zesłała go tragiczna śmierć syna było intensywnym, poruszającym doświadczeniem. Kto zresztą przynajmniej raz uczestniczył w jego koncercie, ten doskonale wie, jak skutecznie Australijczyk potrafi przelewać uczucia na słuchaczki/słuchaczy i obezwładniać afektami, o które chwilę wcześniej nawet byśmy siebie nie podejrzewali. Nikt poza nim samym nie może decydować, kiedy nadejdzie odpowiednia pora na zrzucenie bombazyny, ale jeżeli zapomnieć o kontekście, "Ghosteen" sprzed dwóch lat w wielu momentach okazuje się zachowawcze czy nawet nudne. Nowy album to wreszcie krok naprzód i to od razu na pozycję jednego z najciekawszych w tym obszernym dorobku.

 

Po pierwszym przesłuchaniu odznacza się przede wszystkim utwór "White Elephant", bezpośrednio i w wielu wersach dosłownie nawiązujący do ruchu Black Lives Matter, portretujący kipiącego od nienawiści białego łowcę. Jeżeli tęskniliście za Cavem narratorem opowiadającym o niedoskonałych, targanych licznymi słabościami, zmęczonych przez życie postaciach, będziecie zachwyceni tym charakterystycznym pomieszaniem poetyckości z prostym, wulgarnym językiem. W drugiej zwrotce, opowiedzianej z perspektywy antagonisty, pada nawet bezpardonowe: I'll shoot you in the fucking facе, co uderza z tak zaskakującym ciężarem, że postanowiłem sprawdzić, kiedy po raz ostatni Cave użył słowa fuck - nie sięgał po nie od albumu "Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus" sprzed blisko siedemnastu lat.

 

"White Elephant" jest wyjątkowe nie tylko dlatego, bo wyraźnie różni się od tekstów z poprzednich dwóch wydawnictw i nie tylko dlatego, że tak bezpośrednio politycznego kawałka Cave na koncie jeszcze nie miał. Także od strony kompozycyjnej odznacza się nieco innym brzmieniem, bardzo filmowym, które było zresztą dotąd jedynym, jakie przypisywano albumom sygnowanym "Nick Cave & Warren Ellis" - jako duet nagrywali wyłącznie ścieżki dźwiękowe. Ellis pierwszą połowę skonstruował na bazie crescendo, stopniuje napięcie równolegle do coraz ostrzejszych słów cedzonych przez partnera, a kiedy skrzypce i pojedyncze dźwięki gitarowe wchodzą na tak wysoki poziom, że kończy im się skala, następuje niespodziewane rozluźnienie - niemal bukoliczne radowanie się z nadejścia "nieba". Bóg, niebo i biblijne inspiracje nigdy nie mogą być u Cave'a traktowane dosłownie, to symbole niedookreślonego absolutu ubrane w określoną przez ludzi formę. Ten optymistyczny - jakże rzadki we współczesnej muzyce - finał należy raczej traktować jako przeczuwanie nadejścia schyłku obskuranckiego sposobu myślenia, zgodnie z którym o wartości człowieka miałaby decydować ilość melaniny zawartej w skórze.

 

Konsekwencje nagrania tak mocnego utworu z perspektywy całego albumu mogą być szkodliwe, ale chociaż faktycznie "White Elephant" wyraźnie się odznacza, nie brakuje na "Carnage" świeżych, zapadających w pamięć pomysłów. Otwierające album "Hand of God" zachwyca zestawienie motorycznego beatu ze wzniosłymi, wysokimi dźwiękami instrumentów smyczkowych, a pod koniec nawet z chórem, co skutkuje patetycznym i zarazem ponurym finałem. "Old Time" z początku układa się w jedną z tych fortepianowych ballad, którymi Cave ostatnio karmił nas często, tyle że z dodatkiem pulsującego basu, a im dalej, tym jej piękno podlega coraz intensywniejszemu sabotażowi, mącą je oderwane od kontekstu dźwięki, zniekształcenia i udziwnienia. Czasami brzmi to tak, jakby odgrywano dwa różne utwory jednocześnie, a w ostatnich minutach zagłusza je hałaśliwy popis Ellisa.

 

Kilka utworów uderza w ton przypominający "Ghosteen" i "Skeleton Tree" - "Carnage", "Lavender Fields" albo "Shattered Ground" wpasowałyby się idealnie, a apetyt wzmocniony przez nowe wizje może sprawić, że nie będą aż tak zjadliwymi kąskami, jak jeszcze dwa-trzy lata temu. Za wyjątek należy uznać "Albuquerque", kompozycję o zbliżonej konstrukcji, ale jednocześnie jedną z nielicznych (a prób było wiele, zwłaszcza w hip-hopie), które potrafią oddać realia pandemicznego 2020 roku bez banału i dosłowności, dzięki czemu nie grozi jej utrata aktualności za dziesięć-dwadzieścia lat. We won't get to anywhere, darling / Anytime this year - śpiewa Cave, co doskonale obrazuje izolację, snucie marzeń o spełnianiu przyziemnych potrzeb, a przy okazji - po raz kolejny na tym albumie - niespodziewanie dodaje otuchy.

 

Stopniowanie albumów Nicka Cave'a to zadanie ekstremalnie trudne, zwłaszcza w obliczu dyptyku nagranego z niemalże terapeutycznych pobudek. "Carnage" jest natomiast zdecydowanie najbardziej zróżnicowanym muzycznie i tematycznie materiałem od czasu "Push the Sky Away" z 2013 roku, może nawet łącznikiem pomiędzy twórczością sprzed żałoby i tą późniejszą, bo da się w nim odnaleźć elementy i jednego, i drugiego. Jeżeli należycie do tych osób, które miały problem z przebrnięciem przez pierwszą płytę "Ghosteen", poczujecie ulgę, dawna miłość gwałtownie rozkwitnie i nieprędko sięgniecie po inny album. Jeżeli z kolei "Ghosteen" zachwyciło was w całości, nie potrzebujecie nawet namowy.


Goliath Records/2021



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce