Od premiery drugiego albumu Cartiego minęło zaledwie pięć dni, a internet już rozgrzał się do czerwoności od zażartych dyskusji i walk na memy. Jedni czują się zdradzeni, porównują "Whole Lotta Red" do "Cyberpunk 2077" - rozczarowania po kilku latach budowania napięcia i projektu nie do końca dopracowanego; innych zachwyca mroczniejsze oblicze rapera z Atlanty, bardziej chaotyczne, naszpikowane syntezatorowymi podkładami i chociaż wyprodukowane przez tak prominentne postacie jak Wheezy, Pi'erre Bourne czy Maaly Raw, zaskakująco surowe. Wszystkie te argumenty można sprowadzić do jednego wniosku - Playboi Carti pod koniec 2020 roku odnalazł nowe brzmienie i na nikogo nie zamierza się oglądać.
Nie zrezygnował z firmowego "baby voice'u" (wysokość głosu subtelnie podniesione przez auto-tune'a, zredukowanie końcówek wyrazów, niewyraźne wypowiadanie słów), ale jest go znacznie mniej, przestał być traktowany jak nowa zabawka, którą trudno odłożyć na bok, a najchętniej cały czas przechwalałoby się nią przed kolegami. Głos nabrał charakteru instrumentalnego, wykorzystywany jest na wiele sposobów, z niemalże krzykiem, pojękiwaniem i obszernie stosowanymi adlibami włącznie.
Całkowicie nowe jest natomiast tło akustyczne - już w otwierającym album "Rockstar Made" F1lthy wprowadza ponury nastrój, uwydatnia agresywne uderzenia basu i zapętloną, hałaśliwą melodię, a w tle dorzuca charakterystyczny trapowy "hi-hat". Z jednej strony jest to chwytliwe, z drugiej można odnieść wrażenie, że wwierca się w mózg, co zresztą idealnie pasuje do punkowego etosu, który Carti przyswoił.
Konsekwencje takiego myślenia o muzyce odbierają jej determinację do dążenia do perfekcji. "Whole Lotta Red" nie jest oszlifowane z każdej, nawet najdrobniejszej skazy, to nie jest standard dzisiejszych mainstreamowych albumów, a wręcz sprzeciw wobec skalkulowanego na komercyjny sukces brzmienia. W tym kontekście trzeba przytaknąć zarzutom o surowość, niedopracowanie czy drobne niedociągnięcia produkcyjne, ale należy jednocześnie mieć na uwadze, że taki był cel. Carti nie miał zresztą innego wyboru, o ile chciał pozostać twórcą poszukującym. "Die Lit" było wyjątkowym materiałem, spopularyzowało brzmienie soundcloud rapu i to do tego stopnia, że dwa lata później stało się powszechne i wtórne, a Carti najwyraźniej nie zamierzał trzymać się go kurczowo tylko dlatego, bo zawdzięczał mu sukces.
Jednym z najciekawszych, powracających w podkładach wątków są nawiązania (świadome lub przypadkowe) do muzyki z gier wideo. W "M3tamorphosis" pełnią jeszcze drugoplanową rolę, przejawiają się jako krótka melodia rodem z "Final Fantasy VII", ale mogą umknąć pod wersami cedzonymi z tak ogromną desperacją, jakby życie Cartiego zależało od ich wypowiedzenia. W "No Sl33p", "Control", "On That Time" czy "Over" skojarzenia z grami stają się wyraźniejsze, ale już z tymi o dekadę starszymi, a apogeum to "Vamp Anthem" - kawałek żywcem wyciągnięty z "Castlevanii", oddający dodatkowo fascynację Cartiego wampiryzmem (zwłaszcza filmem "The Lost Boys"). To przy okazji zdecydowanie najodważniejszy utwór na "Whole Lotta Red" i na pewno u niejednej osoby wywoła pogardliwe: To nie jest nawet hip-hop.
Co ciekawe, MIDI-chiptunowo-synthowo-trapowa ekstrawagancja rozwija się w drugiej połowie "Whole Lotta Red", a zmiana nastroju jest na tyle wyraźna, by bez wysiłku wszystko do "Meh" oddzielić i wydać jako jeden album, a wszystko od "Vamp Anthem" jako drugi. Nie trudno się domyślić, że nie stało się tak ze względu na algorytmy platform streamingowych, które dają długim wydawnictwom większe szanse na sukces, ale z drugiej strony nie ma tutaj wyrachowania znanego chociażby z "Culture II" Migos, gdzie ponad sto minut muzyki bez żalu można by skrócić do trzydziestu. Druga połowa "Whole Lotta Red" jest zresztą tą bardziej śmiałą, bardziej "punkową" (co należy w tym wypadku rozumieć jako sprzeciw wobec schematom) czy "wampiryczną". Fascynuje połączeniem lekkości w pisaniu wpadających w ucho kawałków z podminowywaniem ich radiowego potencjału hałasami, udziwnieniami i rezygnacją ze sterylnej produkcji.
Na tydzień przed końcem roku ukazał się album, który wzbudził najbardziej zażarte dyskusje w ostatnich dwunastu miesiącach, zazwyczaj dzieląc odbiorców na zagorzałych obrońców i rozgniewanych przeciwników, nic pośrodku. Trudno nie odnieść wrażenia, że Cartiemu dokładnie o to chodziło - nie tylko wetknął kij w mrowisko, ale także z szaleńczym wyrazem twarzy nadal trzyma jego końcówkę i z radością patrzy na pnące się po nim rozwścieczone mrówki. Za wcześnie jeszcze, żeby pisać o rewolucji, ale nie będzie zaskoczeniem, jeżeli lada moment pod wpływem "Whole Lotta Red" zaleje nas fala EP-ek, mixtape'ów i singli wynoszących na piedestał niedoskonałości, agresywniejszych, coraz częściej korzystających z syntezatorów i dopiero wtedy będziemy mieć powody do narzekania.
AWGE/2020