Obraz artykułu Milcz - "To my ludzie"

Milcz - "To my ludzie"

76%

Debiut zespołu Milcz nie jest albumem na czasie, ale na pewno jest albumem na dzisiejszy czasy - wrze od wściekłości i przygasza obawami o obrany przez ludzkość kurs, bo choć odwołuje się do wydarzeń z przeszłości, dawnych konfliktów zbrojnych i ludobójstw, okazuje się zaskakująco aktualny.

Gdyby utwory z "To my ludzie" dodać do playlisty z muzyką Illusion (zwłaszcza tą z trzeciej płyty), Funny Hippos, Flapjack, Houk, Tuff Enuff albo Dynamind, prawdopodobnie tylko jakość produkcji zdradzałaby, że mamy do czynienia z albumem mniej więcej o ćwierć wieku młodszym, a od tego, jaki jest wasz stosunek do pierwszych rockowych zespołów zakładanych po PRL-u zależy też, czy spędzicie z nim więcej niż dwadzieścia dwie minuty wystarczające na jednorazowe odsłuchanie całości.

 

Nie oznacza to bynajmniej, że Milcz zasiada za sterami rozpędzonego pojazdu zwanego nostalgią i nie ma niczego więcej do zaoferowania, ale jako osoba wychowana na tych wszystkich kapelach (i w pełni świadoma ich słabych punktów, często wynikających z braku obycia, dopiero odkrywania tego, co na Zachodzie było już standardem) najprawdopodobniej prędzej dam się zabrać we wspólną podróż niż osoby, które urodziły się w obecnym stuleciu albo osoby, które po uzyskaniu dostępu do muzyki z niemal całego świata, odrzuciły raczkujący polski rynek muzyczny z lat 90. jako zbyt nieudolny i przaśny.

 

Od chronologicznych skojarzeń ważniejsze są jednak emocje - jeżeli szczere, to zarazem ponadczasowe, a "To my ludzie" aż od nich kipi. Nie mogło to być zadaniem łatwym, w końcu konieczne było opowiedzenie o wydarzaniach, których nie było się świadkiem (rzeź wołyńska, atak terrorystyczny na szkołę w Biesłanie i kilka innych) i to w taki sposób, żeby poruszyć słuchaczy/słuchaczki. Dobrym rozwiązaniem okazało się postawienie na grube warstwy metafor, zamiast encyklopedycznej dosłowności. Nie tylko z tego powodu, że wiarygodność tak prowadzonej narracji byłaby znikoma, ale także dlatego, bo doszukiwanie się w tych słowach odniesień do współczesności dodatkowo wzmacnia wrażenia.

 

Na korzyść Milcz przemawia także pozycja poszczególnych członków zespołu, bo chociaż pod tym szyldem debiutują, mają za sobą bogate doświadczenia. Głos zespołu to Tomasz "Miodu" Mioduszewski z Jamal, ale tutaj wracający do hardcore'owych korzeni; na gitarze gra Maciej Wasio z OCN (dawniej Ocean), na perkusji Oskar Podolski (perkusista między innymi Eweliny Lisowskiej), a za struny gitary basowej szarpie Olaf Deriglasoff, który poza solowymi dokonaniami, nagrywał także z Kazikiem, Homo Twist czy Püdelsami. Mocny skład z rodzaju tych, które niczego nikomu nie muszą udowadniać, a w dodatku nieobciążony kontraktem z wytwórnią i zdaje się, że nawet nieszczególnie zainteresowany promowaniem swojej działalności. Nagrali album, dodali go na wszelkie możliwe platformy i tyle - istnieje dla samej przyjemności tworzenia.

 

Przyjemność jest zresztą obopólna, bo jako osoba, która z jednej strony zasłuchiwała się w wielu albumach nagranych z udziałem Deriglasoffa, a z drugiej nigdy nie była w stanie przebrnąć przez więcej niż fragmenty utworów Jamal, OCN albo Eweliny Lisowskiej, przed odsłuchaniem pierwszego singla ("Sąsiady"), uzbroiłem się w grubą warstwę uprzedzeń i wszystkie okazały się na wyrost. Miodu z początku (dopóki nie zaczyna wrzeszczeć) brzmi w tym utworze jak Jarosław Chęć z zespołu Crew (prawdopodobnie dzisiaj zupełnie zapomnianego), z kolei partie instrumentalne mogą kojarzyć się z dwiema ostatnimi i najcięższymi płytami Homo Twist (na ostatniej z nich - "Matematyk" - można zresztą usłyszeć Deriglasoffa). Przy całej swojej agresywności, to nie jest prosta muzyka od początku do końca utrzymana w czterodzielnym takcie, a w dodatku napędza ją groove, któremu trudno nie odpowiedzieć kiwaniem głowy albo przytupywaniem.

 

Niektóre śpiewane partie mogą wydawać się aż nazbyt ekspresyjne czy wręcz teatralne (zwłaszcza końcówka "Herero Namaqua"), ale kiedy Miodu sięga po zabiegi, które można określić jako skrajne przeciwieństwo nazwy zespołu, a towarzysze zarzynają instrumenty w mathcore'owym amoku, powstaje tak potężna dawka energii, że po zaabsorbowaniu jej, łatwiej będzie można dotrwać przynajmniej do wiosny. Oby równie długo przetrwał koncept Milcz jako zespołu (stronę na Facebooku utworzyli już w 2017 roku, więc może nie jest to aż tak efemeryczny projekt, jak mogłoby się wydawać), bo przecież wtedy znowu będzie można grać koncerty, a te siedem utworów po zamplifikowaniu przez klubowe/plenerowe nagłośnienie będzie wgniatać w ziemię.


Laudanum/2020



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce