To nie jest ubrany w mętną metaforę wniosek nasuwający się po przesłuchaniu debiutanckiego albumu słupskiego muzyka, to nawiązanie do filmu instruktażowego jego autorstwa, z którego dowiecie się, jak skonstruować dualizator psychofizyczny (w skrócie duo-psycho) - narzędzie różniące się od statku kosmicznego mniej więcej w takim samym stopniu, w jakim Netflix różni się od wypożyczalni kaset wideo. Kurkiewicz przypomina wprawdzie bardziej szarlatana pokroju Anatolija Kaszpirowskiego (nawet pod względem aparycji i oprawy wizualnej jego "show") niż Neila deGrasse'a Tysona, ale ostatecznie można z nim odlecieć nie za pomocą nauki, a wiary, więc wszystkie elementy układanki znajdują się na właściwych miejscach (a "Wyprawę w kosmos" znajdziecie TUTAJ).
PRL-owska aura unosi się zresztą nie tylko nad wizualnymi działaniami związanymi z premierą "The Very Moon", ale również nad samą muzyką - czasami w postaci syntezatorowych akordów przypominających twórczość Marka Bilińskiego ("Hotel Ptak", "Morning Breeze" czy "Zorza"), kiedy indziej grawitując w kierunku zimnej fali ["Missing Part" albo "Na deser (Ostatni dzień)"], zawsze w osiągniętej z premedytacją niskiej jakości nagrań, co po zsumowaniu ma szanse trafić w gusta słuchaczy i słuchaczek chociażby Molchat Doma, o ile nie będą ich raziły nieco śmielsze poczynania kompozytorskie.
W odróżnieniu od białoruskiego zespołu, Kurkiewicz nie jest trwale związany z jedną stylistyką (może dlatego, że nie spoczywa na nim brzemię oczekiwań wcale niemałej publiczność i tiktokowej społeczności), pozwala sobie na odważne eksperymenty i zestawianie chwytliwych refrenów z instrumentalnymi abstrakcjami. Na przykład w "Mostach" charakterystyczny głos - z pewnością dla wielu osób zbyt zachłannie absorbujący uwagę - poddaje zabiegom, które zdają się wykraczać poza jego możliwości, co przez niektórych zostanie skwitowane jako fałsz, ale tylko w przypadku niezrozumienia konwencji tworzenia intencjonalnie niedoskonałego brzmienia. Na "The Very Moon" działa inny mechanizm - ten album jest tym lepszy, im większe są jego słabości.
Porównań można by znaleźć jeszcze mnóstwo (ze szczególnym wskazaniem na Johna Mausa, Kapitana Nemo i zespół Klincz, który - jak się niespodziewanie okazało - wyprzedził swoją epokę o trzy dekady), ale żaden z tych tropów nie prowadzi bezpośrednio do Kurkiewicza, a raczej wskazują, w jakim regionie na muzycznej mapie można go odnaleźć. Co jednak najważniejsze, po usunięciu grubej warstwy koncepcyjnej, pozostaje trzynaście świetnie napisanych, chwytliwych piosenek, a to wystarczający powód, żeby przynajmniej dać temu albumowi szansę.
wydanie własne/2020