Strawińskiemu trzeba oddać, że nie była to myśl, którą kierował się przez całą karierę, a dla przeciwwagi można dorzucić cytat z wciąż aktywnego i równie w swoim czasie kontrowersyjnego (wyłącznie ze względów kompozytorskich) Briana Ferneyhough: Muzyka nie jest martwym tworzywem ani forma abstrakcyjną. W jeszcze mniejszym stopniu może być postrzegana jako pozbawione znaczenia nawigowanie subiektywnej pustki. Według niego kompozycja powinna być świadomym bytem, a jej główne zadanie to wchodzenie w dialog ze słuchaczami, co od muzyki Lotto zdaje się różnić tylko tym, że warszawsko-berlińskiemu trio bliższe jest posługiwanie się improwizacją niż kompozycją.
Cztery rozdziały nowej historii - snutej w charakterystyczny dla Lotto, skonstruowany na iteracjach sposób - przybijają kasandrycznym nastrojem, ale ich emanacje przybierają odmienne oblicza. W otwierającym album "Lis" pobrzmiewają rozpacz i melancholia, a tempo nie wzrasta ponad standard marszów pogrzebowych. Zespół opisał ten utwór jako wędrówkę po pustym, nocnym, pandemicznym mieście, co może wyjaśniać, dlaczego przywodzi na myśl ścieżki dźwiękowe Akiry Yamaoki z gier z serii "Silent Hill". "Moth" zmienia nastrój - przesterowana gitara przypomina tytułową ćmę, ale zamplifikowaną do niemalże wywołujących fizyczny ból rozmiarów (zwłaszcza w końcówce), da się w tym wyczuć obłęd i desperackie pragnienie ucieczki z przytłaczającej rzeczywistości, a jednocześnie świadomość, że żadnej innej nie ma.
Najbardziej zaskakującym fragmentem "Hours After" jest "Verge", gdzie na pierwszym planie wybrzmiewa motoryczny rytm odgrywany na syntezatorze. Repetycje to immanentna cecha twórczości Lotto, ale nigdy nie miały równie złowieszczego, z jednej strony wzbudzającego niepokój, z drugiej fascynację, charakteru. Przypomina to oglądanie filmu z premedytacją wprowadzającego widza w stan dyskomfortu (na przykład "Nieoszlifowane diamenty"), miażdżącego narastającym napięciem, które po drodze do ostatniego kadru/dźwięku nie zostaje ani razu rozładowane. To zdaje się następować dopiero w finałowym "Casino", ale jego pierwotna łagodność niepostrzeżenie ulega dekonstrukcji, jakby na dowód tego, że chwile wytchnienia są tylko po to, by tortura mogła trwać jak najdłużej.
Nieszczęśliwy człowiek zazwyczaj nie sięga po radosne piosenki, odruchowo szuka czegoś, co odzwierciedla jego samopoczucie i nie stanowi przeciwwagi. Tego rodzaju dociążeniem chylącego się ku końcowi, fatalnego 2020 roku jest "Hours After", a przy okazji zdaje się przypominać, że kiedy już Ziemia okrąży Słońce, to ani Ra, ani Amaterasu, ani Swaróg czy jakiekolwiek inne bóstwo solarne nie pobłogosławią nas na kolejne dwanaście miesięcy. Zmiana daty nie zmienia problemów, z jakimi się borykamy, co można zresztą uznać za leitmotiv wielu tegorocznych wydawnictw, ale niewiele z nich oddaje go z realizmem porównywalnym do czwartego krążka Lotto. Gęsta atmosfera, nastrój przypominający niemalże film grozy i brak choćby cienia nadziei przytłaczają do tego stopnia, że słucha się tego materiału z palcem przyłożonym do przycisku "stop", a zarazem z poczuciem, że to nie muzykę chcemy zatrzymać, a cały świat poza nią.
Endless Happiness/2020