Obecnie nagrania z dowolnego koncertu hulają na YouTube jeszcze przed powrotem muzyków z klubu do busa, ale sytuacja w roku 2020 jest zgoła odmienna. Pandemia koronawirusa spowodowała, że jedyne widowiska na żywo, jakie można obecnie oglądać dostępne są wyłącznie w formie streamingów. Zapisem jednego z nich jest właśnie "Dead Air".
Jonas Renkse w jednym z wywiadów uznał, że gdy wszystko się unormuje, potraktuje to wydawnictwo jak wehikuł czasu, portret dziwnego okresu, w którym przyszło nam żyć. Kupuję takie wyjaśnienie. Sam chciałbym wierzyć, że za kilka lat wrócę do "Dead Air" i podobnych mu przedsięwzięć, wzdychając z ulgą. W przeświadczeniu, że panowanie groźnego wirusa jest już daleko za mną, że znowu można chodzić na prawdziwe koncerty i żyć pełnią życia. Na to jednak trzeba jeszcze poczekać, a albumowi muszę oddać jedno - umila oczekiwanie.
Na plus zaskoczyła setlista, Szwedzi zdecydowali się umieścić numery, których nie grali od lat. Jest w niej chociażby "Tonight's Music", a nawet - tutaj pełniące rolę największych niespodzianek - "Unfurl" i "Omerta". Do tego dochodzi zestaw przekrojowych evergreenów zespołu oraz skromna, bo trzypiosenkowa, reprezentacja tegorocznego "City Burials" - chyba najprzyjemniejszy akcent "Dead Air", czego powodem w dużej mierze jest lekko zmodyfikowana wersja "Lacquer", które zyskało kilka dodatkowych punktów w skali posępności, dzięki gitarowym wtrętom w refrenie.
Klasyczne już "The Racing Heart" bądź "My Twin" nie przeszły wielu zmian, ale za to "Omerta" wraz z "Tonight's Music" po względnej rewitalizacji zyskały kolorów. Zwłaszcza pierwsza z nich, która jest chyba najweselej brzmiącą piosenką w dyskografii Katatonii. Po liftingu nabrała nieco grunge'owego posmaku i wypada wyjątkowo intrygująco w programie koncertu. Na plus zaskoczyła również forma Renksego - bez problemu poradził sobie z całym repertuarem, przeskakując z rejestru w rejestr, robiąc to wyjątkowo subtelnie i z klasą. Nie sposób nie wspomnieć także o produkcji, w której jest miejsce na brud gitar oraz mikropomyłki. Bardzo miła odmiana w czasach nieznośnie idealnego cyzelowania wszystkiego, co się napatoczy.
Nie zamierzam ukrywać - bardzo lubię Katatonię, przez co mój osąd może nieco tracić na obiektywności, ale jestem pewien, że smutasy ze Sztokholmu przygotowały wydawnictwo na tyle mocne, by zamknęło usta nawet najbardziej zagorzałym malkontentom. Zachęcam do przekonania się o tym na własnych uszach.
Peaceville/2020