Od zera, bo debiutancki album nie ukazał się nakładem żadnej wytwórni. To samodzielny wysiłek, choć nie trudno sobie wyobrazić, że Jadagrace (grała w "Terminator: Ocalenie" w wieku dziesięciu lat, od ośmiu prowadzi własny program), Tyrel Jackson Williams (disney'owskie "Szczury laboratoryjne") i Coy Stewart ("Profesor Iglesias") mogliby okazać się łakomym kąskiem nawet dla największych wydawców. Tacy gracze mają przecież na podobne okazje gotowe rozwiązania i natychmiast dostosowaliby właściwy schemat, który pozwoliłbym spieniężyć kariery niegdysiejszych dziecięcych gwiazd. Tego właśnie troje przyjaciół (oraz producent Dee Lilly) chcieli jednak uniknąć i zamiast na łatwy zysk, postawili na wolność.
Jadagrace, TJW i Koi nie podjęli decyzji wyłącznie na podstawie ideałów. Mimo młodego wieku, każde z nich ma na koncie solowe nagrania, w ramach których pełnili role narzędzi producentów i nigdy nie wyszli na tym korzystnie. Kolejne kroki stawiają więc pewnie, ale z rozwagą, niejako pokazując swoim dotychczasowym karierom środkowe palce (choć między innymi w Polsce ich programy i tak nie należą do popularnych) i skłaniając się ku działaniu na zasadzie DIY (i to do tego stopnia, że nie korzystają nawet z Facebooka). Można przy tym odnieść wrażenie, że projekt o brzmieniu Grouptherapy. za "alternatywny" czy "podziemny" może uchodzić tylko w 2020 roku, bo nigdy wcześniej granie w tak przebojowy, idealnie pasujący do radia i telewizji sposób nie mogło iść w parze z działalnością poza komercyjnym obiegiem.
I just packed a show out / Still ain't paid my fuckin' rent / I just sold a show and still ain't made a fuckin' cent - problemy, jakimi trio dzieli się ze słuchaczami mają niemalże elitarny charakter, przypominają gorzkie żale Taco Hemingway'a na "Café Belga", któremu trudno było okazać empatię, bo przecież niewielu z nas wie jak to jest być popularnym i niemalże pozbawionym prywatnego życia. Nawet jeżeli trudno identyfikować się z rapowanymi przez ekipę z Los Angeles wersami, muzyka nadaje im przystępny, momentami wręcz pochłaniający charakter, grawitując przede wszystkim w kierunku popowych i hiphopowych podkładów z przełomu wieków (chociażby w radosnym, subtelnie podszytym wpływami karaibskiego folku "Sinner." albo "Wish U Were Here." przypominającym przełomowy album Black Eyed Peas - "Elephunk").
Najbardziej barwną postacią na tym etapie zdaje się być Jadagrace i to właśnie utwory, w których jest jedynym głosem wypadają najciekawiej. "Raise It Up!" okraszono figlarnym tłem kojarzącym się z muzyką z dziecięcych programów, ale w rapowanych zwrotkach i odśpiewywanym refrenie przypomina raczej zaginioną członkinię TLC. Najciekawszy moment albumu to natomiast singlowe "Watercolor." - w refrenie Jadagrace każde słowo artykułuje z czułością i delikatnością, wzbija się na wyżyny powściągliwości, choć z innych kawałków wiemy, że ma znacznie większe umiejętności. Ta czarująca asertywność, połączenie niemal cukierkowego popu z melancholijnym R'n'B, natychmiast wzbudzają skojarzenia z Janet Jackson z jej najlepszego okresu (czyli albumu "Janet." z 1993 roku).
Debiutancki mixtape Grouptherapy. to uchwycenie obiecującego kolektywu w trakcie formowania. Próbują, szukają i ryzykują, a za rok czy dwa prawdopodobnie ukształtują się już w pełni i nie będzie zaskoczeniem, jeżeli powtórzą sukces chociażby Brockhampton, bo to bardzo podobny rodzaj energii i balansowania na pograniczu muzyki głównego nurtu oraz podziemia.
wydanie własne/2020