Obraz artykułu Raketkanon - "RKTKN #2"

Raketkanon - "RKTKN #2"

86%

Niedawno belgijska minister spraw wewnętrznych bez żalu stwierdziła, że jej państwo może w bezkrwawy sposób zniknąć z map już za dziesięć lat. Nie mam z tym większego problemu, ale jeżeli konsekwencją będzie zniknięcie tak wybitnie hałasujących zespołów, jak Raketkanon, to idziemy na wojnę.

"Raket-Kanon" mówi samo za siebie. To jak zatytułowanie horroru "Hollywood Chainsaw Hookers” (naprawdę taki istnieje) albo nadanie superbohaterce pseudonimu Negasonic Teenage Warhead - wystarczy przeczytać na głos i od razu czuć właściwy ciężar. Znacznie trudniej jest go natomiast dookreślić. Nie pasuje tu żadne "prefiks-core" czy inne "post-sufiks". "Florent" otwiera "RKTKN #2" prostą melodią, nad którą po kilku sekundach wyrasta żulerski ryk Pietera-Paula Devosa. Efekt przywołuje knajpiany nastrój spod znaku Toma Waitsa, ale tak rozwścieczonego, że nawet po wcieleniu się w filmowego Szatana przypomina już tylko potulnego, starszego pana. Nie rozumiem, czemu belgijscy politycy myślą o samounicestwieniu, skoro wchodzą w posiadanie żywego reaktora atomowego zdolnego do wytworzenia energii, jakiej nie zdoła spożytkować żaden tłum na koncercie. Mało tego, Raketkanon nawet specjalnie się nie wysilają. "Florent" buja powoli, z przerwami na niemal całkowite wyciszenie. Agresywną impresję tworzy wyłącznie szaleńcza emisja chtonicznego głosu.

 

Sytuacja powtarza się w "Nico Van Der Eeken" - tempo popada ze skrajności w skrajność, ale nigdy nie rozpędza się do punk rockowych standardów, choć za sprawą głosu Devosa można odnieść odmienne wrażenie. "Suzanne" - kawałek numer trzy - jest z kolei najciekawszym momentem całego albumu, a do wszystkich już wymienionych składników dochodzi dodatkowa ekspozycja elementów elektronicznych, dzięki czemu pojawiają się skojarzenia z protoplastami industrialu. Stężenie brutalnej siły jest tu tak duże, że po pięciu minutach słuchacz zaczyna upodabniać się do jednego z obrazów Jacksona Pollocka, a w dodatku sprawia mu to przyjemność.

 

Oczywiście po tak dużej dawce błogich doznań natychmiast sięgnąłem po "RKTKN #1" z 2012 roku, ale okazało się, że pomiędzy debiutem, a jego następcą występują ogromne różnice i tutaj można się dopatrywać roli osoby z drugiego planu - Steve'a Albini, który wyprodukował wydawnictwo numer dwa. Jeżeli nie obiło się wam o uszy, to przypominam, że facet współtworzył "Surfer Rosa" Pixies, "In Utero" Nirvany, większość albumów The Jesus Lizard, a w ostatnich latach między innymi "Honor Found in Decay" Neurosis i "Sonic Highways" Foo Fighters. Kto jak kto, ale akurat Albini wie, jak z grudki brudu ulepić kawał solidnej, gitarowej muzyki. Być może dlatego, że nigdy nie skupił się w stu procentach na znanych projektach i zawsze był w stanie znaleźć czas na perełki pokroju Raketkanon.

 

Wsłuchanie się w odpowiednio głośno odkręconą muzykę tych czterech Belgów może sprawić fizyczny ból. Wam i sąsiadom. Jest to jednak ból, od którego nie będziecie chcieli się uwolnić.


KKK Records/2015


Oddaj swój głos:


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce