Obraz artykułu Touché Amoré - "Lament"

Touché Amoré - "Lament"

89%

Zestawienie Rossa Robinsona z Touché Amoré może wydawać się pomysłem karkołomnym, w końcu to człowiek, który stworzył brzmienie Korn, Limp Bizkit i właściwie całego nu metalu, ale spod jego palców wyszło również "Relationship of Command" At The Drive-In, arcydzieło post-hardcore'u i album tak bardzo kipiący od emocji, jakby jego autorzy walczyli w studiu o życie. "Lament" zawiera podobną dawkę desperacji i przebojowości.

Na treść i emocje stojące za poprzednim albumem kalifornijskiego zespołu ("Stage Four") wpłynęła śmierć matki Jeremy'ego Bolma, a już tytuł kolejnego materiału dowodzi, że frazes o czasie leczącym rany często nijak ma się do rzeczywistości. Wokalista Touché Amoré po czterech latach nadal trapiony jest przez smutek i wyrzuca go z trzewi z równie wielką wściekłością, rozpaczą oraz szczerością.

 

Album otwiera odrobinę bardziej optymistyczny ton - "Come Heroine" to ukłon w kierunku osób, które wspierają Bolma w trudnym czasie. Słychać to zarówno w tekście (With open arms you brought down the walls I defend), jak i w ścieżce instrumentalnej, która po oddzieleniu od głosu zdaje się wręcz podnosić na duchu. Siła Touché Amoré polega jednak na tym, że nie korzystają z przełącznika, który umożliwiałby wchodzenie raz w tryb negatywny, raz w pozytywny. Bolm nie wyśpiewuje hollywoodzkiego scenariusza o przezwyciężaniu trudności i odkrywaniu nowego sensu w życiu, a raczej próbuje pokazać, że od cierpienia nie trzeba za wszelką cenę odcinać się, można z nim żyć i cieszyć się czymś więcej niż tylko przetrwaniem kolejnej doby.

 

You'd think by now I’d know my place, but I lose it almost every day - wybrzmiewa chwilę później w utworze tytułowym, a jego tematem jest nigdy niekończący się cykl: rozpacz - skupienie na czymś, co ją rozprasza - kolejne uderzenie rozpaczy (najczęściej tuż przed snem) - chwila przerwy po zaśnięciu. To przeciwny biegun albumu, krzyk przez łzy, ten sposób przeżywania żałoby, na który pozwalamy sobie wyłącznie w samotności. W pozostałych utworach szala delikatnie przechyla się raz w jednym, raz w drugim kierunku, ale finałowe "A Forcast" zdaje się być czymś pośrodku.

 

Pierwsza połowa utworu to jedynie pobrzmiewający w tle fortepian i Bolm wcielający się w rolę narratora, który ze skłonnościami do melorecytacji opowiada, jak powstał ten album. Dowiadujemy się, że od ostatniego spotkania [czyli albumu "Stage Four"] wiele się nauczył; zawiedli go ludzie, na których myślał, że może liczyć, woleli dać mu przestrzeń, zamiast wspierać; a nawet zdołał odnaleźć cierpliwość do jazzu (może stąd to solo piano).

Najciekawsza deklaracja dotyczy jednak celu, dla którego album powstał, a raczej jego braku - wokalista wprost przyznaje, że nie wie jeszcze, o co mu właściwie chodzi. Można by pomyśleć, że przed podejściem do mikrofonu powinien to ustalić, ale dlaczego by nie udokumentować zagubienia? Akurat do Touché Amoré pasuje to idealnie, jak mało kto potrafią być zwyczajni i potęgować zwyczajne emocje do tego stopnia, że bez wysiłku przyjmujemy je jako własne.


Epitaph/2020



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce