Niepotrzebnie odsłoniłem wszystkie karty w pierwszym akapicie, bo po co mielibyście teraz czytać kilkaset znaków napisanych niemalże na klęczkach. Na szczęście zawsze znajdą się tacy, których zachwyty pismaka oraz przyznawanie tytułu "albumu roku" już w maju będą irytować i to właśnie was spróbuję przekonać, że mam rację, a "Mariner" to bezbłędne dzieło sztuki.
Zacznę od najmocniejszego argumentu - utwór numer trzy, "The Wreck of S.S. Needle". Kiedyś czytałem wywiad ze Stingiem, w którym przyznał, że po usłyszeniu "Hello" Lionela Richie zwrócił się do niebios z pytaniem: Dlaczego nie dałeś mi tej piosenki?. Już możecie oderwać dłoń od czoła - nie będę zachwalał ani jednego, ani drugiego pana, ale jestem pewien, że dziesiątki muzyków zadają podobne pytanie po usłyszeniu "The Wreck of S.S. Needle", choć wątpię, żeby odpowiedzi szukali u któregokolwiek z bogów. Zaczyna się niewinnie, od kilku delikatnie nawarstwiających się dźwięków i głosu Julie z jej charakterystyczną manierą małej dziewczynki. Po minucie i piętnastu sekundach następuje gwałtowne przyśpieszenie, a gdzieś w okolicach drugiej minuty można by się zastanawiać, czy ta niesamowita kobieta potrafi funkcjonować bez codziennego przyjmowania strepsils. Niemalże fizycznie da się odczuć ból zdzieranego gardła (co oczywiście jest tylko wrażeniem) i sprawia to, że właściwie trudno zastanawiać się nad czymkolwiek. Emocjonalna otoczka pożera w całości, a jeżeli już uda się dokonać ekspresji wywołanych wrażeń, to będą nią raczej ciarki na ciele niż werbalny komentarz. Podobnie jest już do samego końca. Blisko dziesięć minut kompozytorskiego majstersztyku Cult of Luna i genialnego popisu jednej z najznakomitszych wokalistek współczesnego metalu.
Wiem do czego niektórzy z was mogą się przyczepić - dlaczego Cult of Luna jako postępowy zespół indywidualistów o otwartych umysłach nie próbuje się rozwijać za wszelką cenę? Przecież te plemienne bębny czy bardzo ekspresywny sposób krzyczenia (tu akurat w wykonaniu Johannesa Perssona) z "A Great Call" albo to sinusoidalne tempo i klawisze inspirowane Johnem Carpenterm z "Chevron" już były i to w ich własnej twórczości. Być może problemem jest nieistnienie kierunku, który Szwedzi mogliby obrać, pozostając jednocześnie tym samym zespołem. Bez porównania łatwiej być banalną Miley Cyrus, która latami hartuje swoje tandetne wcielenie i nagle zwraca na siebie uwagę podniesieniem poprzeczki, mimo że to wciąż poziom lichego popu ("Miley Cyrus & Her Dead Petz"). Po blisko dwóch dekadach perfekcyjnej formy prawdziwym zaskoczeniem ze strony Cult of Luna byłoby jednak wyłącznie nagranie krążka na miarę Miley Cyrus. Widocznie mają tego świadomość, a w ramach przeciwdziałania stagnacji zaprosili Julie Christmas, która niespodziewanie ukradła im spektakl i w naturalny sposób wyrosła na liderkę projektu.
"Mariner" nie jest albumem zaskakującym, ale to według mnie najsilniejsza pozycja w całym dorobku kapeli, a jeżeli post-metal, sludge i inne pokrewne słowa doskonale opisują waszą ulubioną playlistę, to nic więcej nie muszę dodawać. Krótko pisząc, zostawcie wszystko i idźcie słuchać Cult of Luna & Julie Christmas.