Album rozpoczyna się z trzysekudnowym opóźnieniem, jakby muzycy z Bristolu chcieli jeszcze na chwilę wzmocnić zniecierpliwienie, bo przecież doskonale wiedzieli, że po sukcesie "Joy As An Act Of Resistance" sprzed dwóch lat, ich nowy materiał będzie jedną z najbardziej wyczekiwanych premier. Kiedy wreszcie wybrzmiewają pierwsze dźwięki "War", emanują od nich moc i groove, przy akompaniamencie których aż chciałoby się zdewastować wszystko w zasięgu wzroku.
Po skalkulowaniu strat można by oczywiście przekląć Idles za tak skuteczną prowokację i otwarcie albumu z werwą przypominającą "Feel Good Hit Of The Summer" na początku "Rated R" Queens Of The Stone Age, co zresztą doskonale pasuje do tekstu, w którym wrogiem na tytułowej wojnie sami sobie jesteśmy. Ten ton wpływa na charakter całego "Ultra Mono", nie osłabia jego gniewnego charakteru, ale zmusza do przyjęcia bardziej osobistej perspektywy niż na wcześniejszych albumach. Czuć to bez dodatkowego komentarza i być może dlatego Joe Talbot uznał, że nie musi się wysilać - właśnie w tym zakresie można na wypolerowanym orężu wypatrzeć wspomnianą we wprowadzeniu rysę.
Wa-ching! That's the sound of the sword going in. Clack-clack, clack-a-clang clang! That's the sound of the gun going bang-bang. Tukka-tuk, tuk, tuk, tuk-tukka. That's the sound of the drone button pusher - to fragment pierwszej zwrotki, a dalej wcale nie jest lepiej. Jedną taką dziecinną wyliczankę może nawet dałoby się znieść, ale na "Ulra Mono" aż się od nich roi, a w dodatku towarzyszą im proste, banalne rymy typu: Mended-offended-intended-send it albo me-TV-three-me, albo anxietyyy-meeee i barwne opisy pokroju: Like Conor McGregor with a samurai sword on rollerblades... Angielski jako drugi język to w przypadku tych dwunastu utworów błogosławieństwo. Bez wysiłku można się wyłączyć, traktować głos jak instrument i z niego odczytywać bardzo wyraziste emocje. Talbot zawsze stawiał na prostotę, ale tym razem jeżeli zgłębić treść, trudno nie odnieść wrażenie, że po przetłumaczeniu na język polski, mogłaby trafić do jednego tomiku z "dziełami" Comy.
W takim kontekście głosy krytyków postrzegających Idles jako głosicieli sloganów i obrońców tych środowisk, których w ogóle nie reprezentują (na czele z Jasonem Williamsonem ze Sleaford Mods - według niego zespół z Bristolu przywłaszczył sobie głos klasy robotniczej) zdają się o kilka decybeli donośniejsze, ale jeżeli przyjąć, że cel uświęca środki, to skuteczności Talbotowi i spółce odmówić nie można. Pochodzenie czy wykształcenie, czy nawet brak literackiego talentu nie mają większego znaczenia, gdy do wstąpienia na pierwszą linię frontu motywują szczere pobudki, a te uderzają od każdego mocarnego riffu i każdego precyzyjnie wyrecytowanego wersu na "Ultra Mono" - czy to będzie rock'n'rollowe, w końcówce przypominające The Stooges (między ze względu na uwydatnienie saksofonu) "Reigns"; czy powolne, skonstruowanie na bazie kilku powracających motywów "Grounds". Ta kapela najzwyczajniej w świecie potrafi komponować zabójcze przeboje, a kiedy posłucha się dwunastu takich jeden po drugim, trudno nie pochylić czoła przed wyjątkowym talentem.
Idles to przede wszystkim zespół koncertowy i to nie pierwszy lepszy, bo jeden z nielicznych, które w kilka minut potrafią wywołać u publiczności poczucie wspólnoty, do czego służy im niezbyt wyszukane, bazujące na punk rocku brzmienie, a przede wszystkim nieprzeciętnie sprawne posługiwanie się jego schematami przy konstruowaniu własnej tożsamości. Dzięki temu nawet jeżeli podczas odsłuchiwania albumu w domu, kiedy jest więcej czasu na chłodna analizę, większość tekstów może wydawać się infantylna czy wręcz grafomańska, pod sceną przemieniają się w proste komendy do wspólnego maszerowania wbrew przeciwnościom losu. Sam niekoniecznie mam ochotę stanąć w tym szeregu, ale rozumiem jego dynamikę i jestem przekonany, że energia "Ultra Mono" ujawni się w pełni dopiero wtedy, gdy znowu będzie można zatracić się w skłębionym przy barierkach tłumie.
Partisan/2020