Poprzednim razem (cztery lata temu, na albumie "Gore") zespół z Sacramento eksperymentował z post-metalem, ze space rockiem czy po prostu z wymagającą dużej ostrożności umiejętnością komponowania ciszy i chociaż na "Ohms" nie wyzbyli się całkowicie senniejszych, instrumentalnych momentów (za przykład niech posłuży blisko dwuminutowy, nastrojowy finał "Pompeji" odegranym wyłącznie na syntezatorze), wyraźnie nawiązują do swoich przełomowych krążków z końca XX wieku - "Around The Fur" i "White Pony". Można zresztą nabrać takich podejrzeń już po zlustrowaniu książeczki, gdy natrafi się na nazwisko Terry'ego Date'a, który produkował i współtworzył brzmienie tamtych albumów (oraz równie udanego "Deftones" z 2003 roku), a który w ostatnich latach niechętnie podejmował równie duże projekty (ostatni to "Repentless" Slayer w 2015 roku).
Odnowienie współpracy nie było równoznaczne z założeniem, na jakie decyduje się wiele zespołów na późnym etapie kariery (a Deftones ma już blisko czterdzieści lat), przy okazji dostarczając gotowego hasła reklamowego: Powrót do korzeni. Nawet jeżeli otwierające album "Genesis" po kilku dźwiękach wydanych z tajemniczo bzyczącego syntezatora oddaje pierwszeństwo charakterystycznym, ociężałym i zarazem melodyjnym riffom wydawanym przez nisko nastrojone gitary, nie ma tutaj ani jednej fałszywej nuty, ani krzty wyrachowania czy skalkulowania na sentymentalizm, a nawet gdyby ktoś próbował się ich dopatrzeć, musi ulec sile nigdy nie starzejącego się głosu Chino Moreno. To kawałek, który można ustawić w jednym szeregu z nieśmiertelnymi "Change (In The House Of Flies)" oraz "My Own Summer (Shove It)" i nie będzie od nich odstawiał ani poziomem kompozycyjnym, ani siłą chwytania za gardło.
Kiedy dobiegający pięćdziesiątki facet śpiewa tak, jakby od tego miało zależeć jego życie, jakby nadal tliły się w nim nastoletnia melancholia i nieutemperowany bunt, to zazwyczaj pozostaje swoim jedynym wiernym odbiorcą, bo ani dzieciaki nie chcą słuchać kazań kogoś w wieku ich rodziców, ani rówieśnicy nie potrafią odnaleźć się w emocjach, które nawet jeżeli nadal w nich rezonują, to już dawno temu zostały przepracowane i ewoluowały w innym kierunku. Z jakiegoś jednak powodu kiedy Moreno zawodzi: I'm filled up with true hatred (w "This Link Is Dead") albo z iście młodzieńczą werwą deklaruje: I reject both sides of what I'm being told ("Genesis"), nie da się mu nie uwierzyć, nie ważne, ile macie lat. Mało tego, jeżeli przeczytacie teksty z "Ohms" bez jednoczesnego odsłuchiwania albumu, ich prostota może być uderzająca - nabierają mocy dopiero po przetworzeniu na dźwięki. To zdolność tak rzadka, że nie potrafię przytoczyć ani jednego podobnego przykładu, a zarazem dowód na to, jak bardzo ponadczasowym zespołem jest Deftones.
Ze skrajnie subiektywnej perspektywy bez wstydu przyznam, że w 2000 roku - kiedy świat oszalał na punkcie "White Pony" - wolałem słuchać "Razorblade Romance" HIM, "The Sickness" Disturbed albo "Infest" Papa Roach (z albumów granych wówczas wszędzie). Każdy z nich zestarzał się znacznie gorzej, pełni dzisiaj rolę muzealnej atrakcji, a jednak dopiero teraz, dwadzieścia lat później, coś zaskoczyło (po pierwszym przesłuchaniu "Genesis") i nie mogę uwolnić się ani od Deftones, ani od "Ohms". Nie wiem, jak mogło do tego dojść, że trzydziestoczterolatek słucha czterdziestosiedmiolatka wywlekającego na wierzch duszę i żadna ze stron nie czuje zażenowania, ale wiem na pewno, że członkowie niejednego zespołu zaprzedaliby własne dusze za tak imponującą dyskografię, a także za równie świeżo i intensywnie brzmiący dziewiąty album w dorobku. Fanów i fanki nie trzeba przekonywać, ale jeżeli dotąd byliście sceptykami, to warto się przełamać.
Reprise/2020