Jeżeli czytaliście Philipa K. Dicka, to wiecie, że cofanie się w czasie nie musi oznaczać przeżywania dokładnie tych samych chwil w odwrotnej kolejności. Może powstać nowa narracja wewnątrz dawnych realiów, czego doświadczyłem właśnie podczas odsłuchu "Voices". Z jednej strony świat zna te bity przynajmniej od czasów Front 242, prekursorów EBM, ten wokal ma w sobie coś z młodego Trenta Reznora, a bardziej hałaśliwe, bezkształtne momenty przypominają soniczną furię The Jesus and Mary Chain; z drugiej ich obecność można sprowadzić do roli narzędzia służącego konstrukcji autorskiego pomysłu, którego najważniejszą cechą nie jest łączenie brzmień, lecz nastrojów.
Od otwierającego album, znakomitego "Substance" jasne jest, że mamy do czynienia z muzyką idealnie nadającą się do tańca, ale trudno zidentyfikować, któremu didżejowi najlepiej podsunąć tego rodzaju granie. To może być ktoś grywający na imprezach industrialnych, może być zimna fala, shoegaze, Off festival, Soundrive Fest, Castle Party, SpaceFest... Podstawowe składniki twórczości Dead to sterylność, chłód i ponura atmosfera przebijająca się nawet przez tak chwytliwe melodie, jak te z "Bad Lashes" czy "Sleeper". Nazwa tego projektu oraz nazwa albumu najlepiej oddają jego charakter, gdy zostaną połączone - głosy zmarłych być może są tylko przesterowanym echem, ale na żywych wciąż oddziałują silniej od wielu radiowych hiciorów skatowanych przez szablonowo myślących (i kompresujących) producentów.
Dla tych, których muzyka lat 80. fascynuje, ale zamiast wskrzeszania trupów wolą pielęgnowanie idei, "Voices" musi być jednym z najciekawszych albumów 2016 roku. Od tych utworów nie tylko trudno uciec, od nich po prostu nie chce się odchodzić.
Manic Depression/2016