Cofnijmy się w czasie, rok 2007, zespół wydaje "Shadows of the Sun" - w opinii wielu (w tym niżej podpisanego) najlepszy krążek w całej dyskografii. Później pojawia się dużo wydawnictw, które brzmią jak zabawa formą i odrzuty z prób, niegodni następcy doskonałego albumu. Większość słuchaczy straciła nadzieję na wart uwagi materiał norweskich Wilków, a oni nagle zaatakowali "The Assassination of Julius Caesar", którego kształtu mało kto się spodziewał. Mówimy w końcu o płycie, na której panowie uciekają z ram wiecznego eksperymentu i zerkają w kierunku synth-popu z lat 80. Są w tym subtelne naleciałości Depeche Mode, filmowość Dead Can Dance, a przede wszystkim przeboje. Jak więc w konfrontacji ze swoim poprzednikiem wypada tegoroczne dzieło dżentelmenów z Oslo?
Pierwsze co zwraca uwagę, to wiele podobieństw pomiędzy obydwoma krążkami. Garm i koledzy, jak nigdy dotąd, nie postawili na radykalną stylistyczną woltę, wybrali kontynuację wcześniej obranej ścieżki. Czy można było się spodziewać takiej decyzji? Poniekąd tak. Panowie coverujący Frankie Goes to Hollywood i mówiący w wywiadach o zamiłowaniu do starego popu poczuli w przebojowej estetyce coś na wzór strefy komfortu, nic więc dziwnego, że postanowili zagrzać się w niej na dłużej.
Już pierwsze single zwiastowały, z czym będziemy mieć do czynienia po premierze "Flowers of Evil". "Russian Doll" to wszystko, za co pokochaliśmy "The Assassination of Julius Caesar" - od klawiszy wysuniętych na pierwszy plan aż po nośny beat i okazjonalny pogłos na wokalu. Warto jednak zauważyć, że nawet tutaj można wyłapać istotne różnice dzielące album z 2017 roku i jego następcę. Ta muzyka jest znacznie prostsza, podana z mniejszą liczbą detali, obdarta z transowości i nie ma w tym niczego złego.
Norwegowie osią "Flowers of Evil" uczynili relaksacyjny aspekt dźwięku. Warstwa instrumentalna płynie bez zakłóceń, glitchowych hałasów i zgrzytów w tle. Ta doza spokoju jest na tyle zauważalna, że płyta ma bardzo jednolity charakter. Nie znajdziecie tu wyraźnie wybijającego się hitu pokroju "Rolling Stone", choć całkiem blisko tego miana jest "Machine Guns and Peacock Feathers" - elegancki, synthowy kawałek. Z powodzeniem mógłby zagościć w soundtracku do "Miami Vice". Poza tym jednym wyjątkiem, na albumie dominuje rozwaga w dawkowaniu poszczególnych elementów. Temperatura powyżej pewnego ustalonego poziomu w zasadzie nie wzrasta. Ma to swoje plusy, ale na wysokości "Nostalgii" zdarzyło mi się ziewnąć, co na szczęście nie powróciło w wieńczącym całość "A Thousand Cuts" - prawdopodobnie najbardziej romantycznym numerze w całej twórczości Ulver.
Doceniam kierunek, w którym podąża Ulver, ale momentami "Flowers of Evil" przypomina słabszy i mniej wyrazisty odpowiednik "The Assassination of Julius Caesar". Dla wielu jednorazowych gwiazdek alternatywy jest to poziom nieosiągalny, ale od wielkich oczekuje się więcej.
House of Mythology/2020