Obraz artykułu Kamaal Williams - "Wu Hen"

Kamaal Williams - "Wu Hen"

80%

Najpierw był duet Yussef Kamaal z Yussefem Deyesem, później znakomity solowy debiut - "The Return", a ostatnio przede wszystkim elektroniczne alter ego - Henry Wu. Kamaal Williams jest wyjątkowo aktywnym twórcą, działa od ponad dekady, ale przez te wszystkie lata udawało mu się uniknąć konfrontacji z "syndromem drugiego albumu" - "Wu Hen" to dla niego pierwszy test tego rodzaju.

Od razu zaznaczę, że wynik jest remisowy - z jednej strony da się wyczuć charakterystyczne dla "syndromu" przytłoczenie własnym sukcesem i destrukcyjnie wpływającą na podejmowanie odważnych decyzji presję, z drugiej w jazz-funkowej estetyce Williams nadal deklasuje większość współczesnych muzyków i śmiało można go zestawiać z tytanami pokroju Herbiego Hancocka czy Roya Ayersa albo geograficznie bliższym britfunkiem ze swojego czasu popularnym Atmosfear na czele.

 

Sam pianista na żadne zestawienia godzić się nie chce, jak wielu przed nim, próbuje wyzwolić się ze sfery tego, co już nazwane i znaleźć określenie, które będzie należeć tylko do niego. Zawartość "Wu Hen" - zgodnie z jego wolą - powinniśmy nazywać "wu funkiem", ale trudno nie odnieść wrażenia, że to niepotrzebna dodatkowa warstwa kontekstualna, która ma ukryć brak tej jednej dodatkowej warstwy kompozycyjnej, za sprawą której Williams nie musiałby podsuwać recenzentom nowej, chwytliwej nazwy, to oni musieliby głowić się, jak określić dobiegające z głośników dziwy.

 

Nawet jeżeli "Wu Hen" nie jest aż tak oryginalne, jak autorowi mogłoby się wydawać, na pewno jest albumem godnym uwagi. Oczarowuje już od feerycznego (dzięki ukraińskiej harfistce, Alinie Bzhezhinskiej), adekwatnie zatytułowanego "Street Dreams", a później - w sposób całkowicie pozbawiony spójności, ale dzięki temu wzmacniający wrażenie - niczym filmowy jump scare przechodzi do retro-popowych partii syntezatora i drum'n'basowej perkusji. Przypomina to ścieżkę dźwiękową do filmu z lat 80. i nawet łączy się z idealnie zatytułowanym kolejnym kawałkiem - "1989". Przejście pomiędzy nimi w ogóle nie zostaje zaakcentowane, to niemalże jedna kompozycja, ale w drugiej części łagodniejsza, rozrzedzona partiami smyczkowymi w aranżacji Miguela Atwooda-Fergusona (współpracownika chociażby Flying Lotus czy Thudercat).

 

Podobna zależność łączy "Toulouse" oraz "Pigalle", najbardziej jazzowy moment na albumie, co wiąże się między innymi z wymianą Rhodesa na fortepian (Williams w akustycznym wydaniu ma w sobie coś z Quincy'ego Jonesa) i przede wszystkim ze znakomitym saksofonowym solo Quinna Masona. Panuje tutaj hard bopowy nastrój podsycający do poderwania się z siedzenia, wzmocniony dodatkowo przez słyszalne gdzieś w tle pokrzykiwania, jakie muzycy często rzucają w euforii na scenie, a które rzadko zostają uwiecznione na nagraniach.

 

Pierwsza połowa albumu jest wyraźnie mocniejsza, w drugiej często brakuje wyrazistych niuansów. Chociażby rozpoczynające ją "Big Rick" dryfuje bez celu, przypomina trwające trzy i pół minuty intro do następującego po nim "Save Me", utworu z pogranicza disco, w którym brzmienie i melodia wydobywane spod palców Williamsa kojarzą się z ludzkim głosem. Gdyby napisano ten kawałek w drugiej połowie lat 70., prawdopodobnie byłby jednym z najchętniej samplowanych w kolejnej dekadzie, przez pionierów hip-hopu. W "Mr Wu" wykorzystane zostają podobne elementy, ale spotęgowano je do poziomu kiczu czy wręcz jazz-funkowego stereotypu - to zdecydowanie najmniej interesujący fragment albumu.

 

Niewiele do zaoferowania ma również sztampowa ballada "Hold On", której soulowego sznytu nadał głos Lauren Faith, ale duet saksofonowo-rhodesowy w finale wieńczy wydawnictwo w intrygujący i nieco upio

 

"Wu Hen" to kolejny album wzmacniający wysoką pozycję brytyjskiego jazzu, a przy okazji kolejny, który nie ma bogobojnego stosunku do gatunkowego kanonu. Williams w ogromnym stopniu przyczynił się do popularyzacji tej muzyki wśród młodszego pokolenia, wyciągnięcia jej z wypełnionych krzesełkami sal, do których wypada wchodzić wyłącznie w marynarce i konsekwentnie podąża tym tropem. Nawet jeżeli na nowym krążku nie powiedział niczego nowego, to przynajmniej powtórzył na tyle donośnie, że nadal chce się go słuchać.


Black Focus/2020



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce