Wstęp pozornie nie ma nic wspólnego ze znanym z zespołu Rosk Mateuszem Szymańskim, nagrywającym solo pod szyldem Krzywdy, ale z Wardruną i nordyckim dziedzictwem łączy go najbardziej banalne skojarzenie, jakie może przychodzić do głowy w trakcie przesłuchiwania "Czarów". I w projekcie Szymańskiego, i w projekcie Einara Selvika wyraźne są wpływy norweskiego folku ze szczególnym uwzględnieniem jego najbardziej tajemniczego, nierzadko wręcz ponurego oblicza, a jednocześnie jest to twórczość zaskakująco przystępna, często okraszona "ładnymi" melodiami i zaraźliwie emocjonalnym mistycyzmem.
Porównanie do Wardruny jest banalne, ale niewiele innych porównań można poczynić. Tenhi, The Moon & The Nightspirit, Heilung, w Polsce Ols (którą na "Czarach" można zresztą usłyszeć w dwóch utworach) - dosłownie garstka zespołów/projektów. Dorzucić można jeszcze Burzum z ambientowego okresu (w "Mędrca słowa I" Varg Vikernes zostaje nawet zacytowany, co wiem od twórcy Krzywd - niewiele osób będzie w stanie wychwycić to samodzielnie) i to właściwie wyczerpuje zakres podobieństw, ale absolutnie nie wyczerpuje opisu brzmienia "Czarów". W pierwszej kolejności należy dodać dziwny dysonans, jaki wzbudza użycie języka polskiego.
Istnieją wprawdzie teorie jakoby Mieszko I był potomkiem wikingów, ale wydawało się wielce nieprawdopodobne, żeby na tej podstawie zbudowano koncept całego albumu. Rozszyfrowanie intencji autora do tego stopnia nie dawało mi spokoju, że w końcu do niego napisałem, a Szymański rozwiał wątpliwości tymi słowami: Dobór języka polskiego wyszedł naturalnie, głównie ze względu praktycznego. Nie operuję płynnie skandynawskimi językami, a angielski trochę psułby klimat. To wyjaśnia więcej, niż mogłoby się wydawać, bo być może niewłaściwym posunięciem jest każdorazowe doszukiwanie się drugiego dna w muzyce o silnych konotacjach kulturowych.
W twórczości Krzywd nie jest stosowana metoda zapożyczania melodii, ubarwiania ich zgrabnym akompaniamentem i uwydatniania najbardziej posępnych akcentów. To nie jest odrestaurowywanie muzealnych eksponatów, a raczej podejście, które Béla Bartók (kompozytor i prekursor etnografii muzycznej) określał jako odchodzenie od destrukcyjnego wpływu miasta. Szymański oczywiście nie prowadził akademickich badań i nie wędrował od wsi do wsi z dyktafonem z zamiarem zarejestrowania jak największej liczby ludowych pieśni, jego metoda polega na wyczuciu i sprawdza się bardzo dobrze, bo faktycznie da się wyczuć, że te pięć utworów pochodzi prosto z serca, pochodzi ze szczerej inspiracji i nawet jeżeli fakty historyczne nie dopuszczają takiej możliwości, by skandynawski folklor śpiewany był w języku polskim, wierne oddanie przeszłości nie jest tutaj najważniejsze. To nie jest rekonstrukcja bitwy sprzed wieków, to sięgnięcie po estetykę o bardzo wąskich ramach, niepozwalającą na wiele zmian - bo szybko można znaleźć się poza nawiasem - i znalezienie w niej czegoś świeżego.
Angielski psułby klimat - te słowa pokazują także, jaki był priorytet Szymańskiego. Nastrój "Czarów" jest ich najmocniejszym atutem, można w ogóle nie zaprzątać sobie głowy rozważaniem, skąd się ta muzyka wzięła, jak została odmieniona, do jakiej przynależy epoki. Jest w niej coś ponadczasowego, co poruszy każdego, komu bliska jest dzikość i pierwotność, ale w stonowanym, refleksyjnym wydaniu. Krzywdy to pejzażowa muzyka funkcjonująca poza czasem i poza miejscem, przypominająca, że nawet w 2020 roku świecka duchowość jest potrzebna. Może wręcz w 2020 roku jest potrzebna jeszcze bardziej, bo i pandemia, i tempo miejskiego życia coraz częściej zachęcają do ucieczek do świata, który ani nie jest baśniowy, ani nie przeminął. Mniejszy i podzielony betonem gdzieś tam nadal jest.
Zoharum/2020