Wiele wskazuje na to, że dla kanadyjskiego duetu ten przełomowy moment właśnie nastał. Już zeszłoroczny singiel "Cartoon Network" (z albumu "Love and Affection For Stupid Little Bitches") spotkał się ze znacznie większym zainteresowaniem, ale szum wokół "Peaceful As Hell" jest bez porównania głośniejszy, wysterowany do wyższego poziomu nie tylko dlatego, bo "Peaceful As Hell" to faktycznie najlepsze, co Devi McCallion i Ada Rook do tej pory nagrały, ale również dlatego, bo idealnie wpisuje się w dzisiejsze realia tworzenia ponad gatunkowymi podziałami i niezależnie od dzielącej autorów/autorki odległości (najlepszym przykładem tego zjawiska są 100 gecs).
McCallion i Rook poznały się na Twitterze i z początku to za jego pośrednictwem przesyłały pliki z pomysłami pomiędzy Toronto a Vancouver, ale kiedy brzmienie (i przyjaźń) zaczęły nabierać coraz wyraźniejszych kształtów, postanowiły zamieszkać w jednym mieście. Wtedy zaczęła się magia, a ulepiona przez duet materia zdawała się czymś dotąd niezbadanym przez innych adeptów sztuk muzycznych. "Peaceful As Hell" można w tym kontekście uznać za oszlifowanie wizji, wygładzenie krawędzi do formy najbardziej przystępnej, ale wcale nie mniej intensywnej i oryginalnej.
Najlepszy przykład to umieszczone mniej więcej w środku albumu "Mirrorgirl", gdzie na start zostajemy uraczeni firmowymi dla twórczości Black Dresses hałasami i glitchami, z których wykluwa się wciąż noise'owa, ale już poukładana zwrotka, by wreszcie przejść w niemalże popowy, wpadający w ucho i zagnieżdżający się w nim na wiele tygodni refren. Nie da się tego pomylić z żadnym innym zespołem, a jednak zmiana jest wyraźna. McCallion i Rook są na nowym albumie wyraźnie sprawniejszymi kompozytorkami i dopracowały niemal do perfekcji koncept połamanych antyprzebojów.
Co nawet istotniejsze, precyzyjne są ogólne założenia, ale żaden z tych piętnastu utworów nie powiela pomysłu na inny. Otwierające album "Left Arm of Life" to rozmarzony kawałek zbudowany wokół głosu prowadzącego niemalże monolog (trochę jak "Susan's House" Eels, ale z przesterem); "Damage Suppressor" przypomina dziecięcą piosenkę (w stylu Kimyi Dawson) zderzoną z agresywnym synthwavem (w stylu Perturbator); "Angel Hair" zahacza o chiptune; "Beautiful Friendship" to raz słodki j-pop, raz industrial grindcore; "Maybe This World Is Another Planets Hell?" ma wyraźnie "gecsowy" vibe, "Scared 2 Death" to rockowy kawałek, ale taki, który mógłby wyjść spod rąk Ghostemane; "Sharp Halo" grawituje w kierunku ponurego industrialu; a "666" brzmi jak surowe demo, na które zabrakło pomysłu... tyle, że właśnie taki był pomysł.
Tak jest z wszystkimi utworami. Do każdego można dopisać jakiś gatunkowy trop albo jakieś powiązanie z innym artystą, ale nigdy nie ma wątpliwości, że odruch kojarzenia wynika jedynie z bezradności naszych mózgów, które po prostu niczego podobnego wcześniej nie słyszały. "Peaceful As Hell" to album pełen skrajności, nieregularnych przebojów podziemia, charyzmy kipiącej od jego twórczyń i niepozostawiający złudzeń, że obawy o przyszłość muzyki są na wyrost. Jeszcze trochę czasu minie, ale kiedy za dekadę albo dwie na facebooku (czy jego następcy) znowu będzie krążyć łańcuszek "10 albumów, które ukształtowały mój muzyczny gust", pewnie nie będą się w nim do zrzygania powtarzać Pearl Jam, Nine Inch Nails czy Queen, a raczej "1000 gecs", "I Disagree" czy właśnie "Peaceful As Hell".
Blacksquares/2020