Dlaczego o tym w ogóle wspominam? Dlatego, bo nie sposób pisać o debiutanckim wydawnictwie Sweven bez kontekstu, czyli Morbus Chron. Szybka lekcja historii - zespół wydał dwie płyty, oldschoolowy debiut wskrzeszał ducha Autopsy, ale jego następca był krokiem w zupełnie innym kierunku. Panowie, z Robertem Anderssonem na czele, nie chcieli być kolejną kserokopią starego death metalu, a "Sweven" (bo taki tytuł nosi drugi krążek Morbus Chron) stał pod znakiem wycieczek w rejony wręcz psychodeliczne. Wiele z tych dziwnie skonstruowanych riffów wprowadzało w zdziwienie, często budziło niechęć. Sam nie pokochałem tej płyty od razu, ale w momencie, gdy już ją doceniłem, zespół zdążyła się odmeldować.
Minęło sześć lat, Robert Andersson wrócił do żywych z projektem, którego nazwa dokładnie sugeruje, jaka to będzie muzyka i czego się po niej spodziewać. Czy Sweven faktycznie ma w sobie coś ze "Sweven"? Jak najbardziej ma. "The Eternal Resonance" jest bardzo spójną kontynuatorką łabędziego śpiewu z dyskografii Morbus Chron i pod wieloma względami pokazuje, że zaprezentowana nań formuła nie zdążyła się zestarzeć. Mówimy o death metalu, w którym słychać brak przywiązania do jakichkolwiek tradycji i muzykach myślących nieszablonowo, transmitujących własne pomysły. Bez zastanawiania się, czy przypadkiem czegoś "nie wypada".
Widzę w Sweven coś, co bardzo chcieli zrobić na swoim tegorocznym materiale Jordablod, ale jeszcze brakuje im wprawy, tej lekkości w klejeniu motywów jeden z drugim, pewności w działaniu. Bo o ile twórcy "The Cabinet of Numinous Song" bardzo chcą, dwoją się i troją, starają aż do bólu, to właśnie bohaterowie tego tekstu tworzą na dokładnie odwrotnych zasadach. Oni już nie muszą prężyć muskułów, bo sami (razem z Tribulation na "The Formulas of Death") wymyślili takie podejście do metalu śmierci.
Słychać to właśnie na "The Eternal Resonance" - już od pierwszych dźwięków wiadomo, gdzie szukać źródła brzmienia zespołu, ale nie ma mowy o żadnym klonie ani taniej kopii. Robert Andersson bierze z pożegnalnego albumu Morbus Chron wszystko, co najlepsze, bazuje na tym i odświeża tę wizję, pokazuje ją z nieco innej strony. Debiutancka płyta Sweven jest zresztą nawet jeszcze trudniejsza w odbiorze. Te kawałki cechuje wyraźnie zaznaczony lot po własnej orbicie, bardzo luźne podejście do materii piosenki i mnogość w tworzeniu dziwnych melodii czy przeskakiwania z jednego wątku w drugi. Doceniam te fragmenty, gdy partie rytmiczne nagle, bez żadnego ostrzeżenia, przechodzą w prowadzące, gdy te różne światy tak sprawnie się przenikają. To oraz melodie stanowią o sile tego krążka.
No właśnie - melodie. To niezwykle istotny element układanki, stanowią główny temat każdego utworu. Nie mają w sobie nic z zapychaczy, jak to u wielu metalowych kapel bywa, po prostu płyną, stanowią integralną część muzyki, a nie dodatek. W "Mycelii" na przykład przejścia z akustycznych wątków w przestery brzmią naturalnie, spina je charakterystyczny patent, a cały rój dziwnych riffów i złamanych rytmów kręci się właśnie wokół niego. Albo "Reduced to an Ember" - nie ma jednego wiodącego motywu, ale ten oniryczno-niepokojący nastrój frapuje przez całą długość trwania numeru.
Bałem się tej płyty. Żyłem w obawie, że może być przegadana, że tego, co dokonano na "Sweven" już nie można powtórzyć. No i nie powtórzono, ale panowie przebili pierwowzór i stworzyli coś nowego oraz świeżego. Mamy koniec marca, na dywagacje odnośnie rocznych podsumowań jeszcze za wcześnie, ale "The Eternal Resonance" pewnie się w nich znajdzie.
Van Records/2020