Tak sformułowany wstęp mógłby równie dobrze znaleźć się na samym końcu recenzji, w ramach konkluzji egzaltowanego panegiryku, ale to nie będzie od otwierającego do wieńczącego wersu tekst pochwalny, bo Dola na pierwszym albumie ukazuje przede wszystkim potencjał - jest jeszcze dużo pola na jego eksplorowanie.
Najwyraźniej da się to odczuć w samych środku albumu, w całkowicie akustycznym (a więc także niezamaskowanym efektami czy amplifikacjami), instrumentalnym utworze "Dni błogie". Nie ma tutaj na szczęście ogniskowej aury, chyba że byłoby to ognisko rozpalone wewnątrz zabytkowego, drewnianego kościoła gdzieś w Skandynawii. Z drugiej strony nie ma również taniego folkowego mistycyzmu, którym para się wiele zespołów z tamtych rejonów. Najbliższym porównaniem może być nastrojowy, również w całości akustyczny album "Alive" Amenra, ale w drugiej, bardziej żywiołowej połowie trochę zaczyna się to wszystko plątać, a akordy układają się niebezpiecznie podobnie do pieśni harcerskiej.
"Dola" najlepiej sprawdza się jednak jako kompleksowe, pięćdziesięciominutowe doświadczenie - dopiero kontrasty w dynamice poszczególnych utworów (a także wewnątrz nich) pozwalają w pełni docenić pomysłowość tego młodego (założonego w 2018 roku) zespołu. Chociażby "Dni błogie" wiele zyskują dzięki wzięciu w nawias z jednej strony przez zahaczające o post-rock "Wpuść nas", z drugiej przez black metal na śląską modłę w "Mistrzostwie we władaniu ogniem". Bez większego wysiłku można zdemaskować jeszcze kilka wiodących tropów - sludge w "Olbrzymie" albo sonorystyczny free jazz w "Gdy wszystko się skończy Oni nadal będą chodzić" - ale to tylko tropy, bo toruńska ekipa nikogo naśladować nie próbuje, czego najlepszym (i najbardziej reprezentatywnym) dowodem jest utwór "Tam mnie nie ubijesz", gdzie większość z tych elementów łączy się w jedną imponującą kompozycję.
Szczególne wyróżnienie należy się sekcji rytmicznej, która ma decydujące znaczenie w uniemożliwianiu wepchnięcia Doli do gatunkowej szufladki. Za przykład niech znowu ponownie posłuży "Tam mnie nie ubijesz" - z początku zostajemy skierowani w okołojazzowe rewiry (głównie za sprawą partii perkusyjnych), później następuje gwałtowne przejście w okolice napędzanego pierwszoplanową gitarą basową post-punku i wreszcie dochodzi do post-metalowej implozji subtelnie przeplecionej black metalowymi blastami. A to dopiero połowa utworu - w drugiej dzieje się równie wiele.
Debiut Doli jest jednym z najciekawszych metalowych albumów tego roku, co mogłoby się wydawać przedwczesną opinią jak na recenzję publikowaną w drugiej połowie lutego, ale musielibyśmy mieć w następnych dziesięciu miesiącach istną klęskę urodzaju, żeby umniejszyć oryginalność i pomysłowość tego materiału. O członkach zespołu niewiele wiadomo (jak to dzisiaj w metalu często bywa), ale ich wizja jest na tyle świeża, że nie byłoby zaskoczeniem, gdyby nie okazali się zakonspirowanymi członkami innych, już uznanych kapel, a raczej dawcami nowej krwi, dzięki której nie będzie na tym naszym małym, rodzimym poletku samych kazirodczych więzi nieuchronnie prowadzących do zwyrodnienia.
wydanie własne/2020