Ktoś może odpowiedzieć, że to znak czasów i naturalna kolej rzeczy. Brzmi rozsądnie, ale w takim razie po co komu tak zwane "koncertówki"? Niezależnie od czasów, istotą tego typu wydawnictw jest uchwycenie surowości i jak najbliższego kontaktu z widzem. Odbiorca słuchając takiego materiału, ma poczuć się faktycznie tak, jakby właśnie znajdował się na koncercie. Wielu wykonawców zapomina o tym aspekcie albo nawet celowo go releguje ze swoich płyt zrobionych "na żywo". Jak w tej sytuacji poradzili sobie Grave Pleasures?
Sam Kvohst jest wyjątkowo zadowolony z "Doomsday Roadburn". Zanim powiecie, że to żaden odchył od normy, na starcie wyprowadzę was z błędu. Mowa o muzyku, który podchodzi do swoich dzieł z dużą dozą obiektywizmu i zdrowej krytyki. W kontekście tych słów pozwolę sobie przyznać mu rację. Koncertowy materiał Grave Pleasures broni się - nomen omen - koncertowo. Przede wszystkim fińsko-brytyjska ekipa uchwyciła istotę tego, czym powinna odznaczać się dobra rockowa koncertówka - brud. W dodatku dostajemy maksymalny poziom szczerości i przymknięcie oka na wszelkie niedostatki wykonawcze.
Nie próbuję popierać skrajności i namawiać do publikacji rzeczy brzmiących jak demówki Necrovore. Mam raczej na myśli to, że jeśli wokaliście się zafałszowało, a gitarzysta wyjątkowo niefortunnie trącił złą strunę swojego instrumentu, warto to zostawić. Tak było podczas występu? Niech tak będzie i na płycie. Pokazujmy, że artyści nie są herosami z brązu, a zwykłymi ludźmi, jednymi z nas. Twórcy "Motherblood" pokazali.
"Doomsday Roadburn" zręcznie łączy stare z nowym i nie pozostawia uczucia niedosytu ani przesytu. Godzinny występ z holenderskiego festiwalu w dobry sposób połączył najlepsze numery nieodżałowanego Beastmilk i współczesne hity jego obecnego wcielenia, czyli właśnie Grave Pleasures. Produkcja całości przystaje do dzisiejszych standardów, ale zespół zadbał o równowagę na linii perfekcjonizmu i konkretnej "surówki". Dzięki temu wszystkie piosenki zabrzmiały jeszcze dynamiczniej i żywiej niż w wersjach studyjnych. Wystarczy dodać ogólnie testosteronowy klimat wiszący nad zapisem koncertu, a do tego wyraźną dawkę erotycznego napięcia i jesteśmy w domu. Nawet nie widząc Kvohsta, wyobrażam sobie, jak świetnym jest frontmanem, a reszta składu bynajmniej nie ustępuje mu w charyzmie o krok. Tak to się właśnie robi.
"Doomsday Roadburn" uruchamia we mnie najgłębsze pokłady wyobraźni. Dzięki temu materiałowi czuje się tak, jakbym naprawdę uczestniczył w tym koncercie i przeżywał go z całą resztą widzów. Nie muszę dokonywać analiz, przez ile studyjnych liftingów przeszedł ten materiał, bo zwyczajnie nie odczuwam takiej potrzeby. Brzmienie, atmosfera i wyczuwalna między wierszami niepohamowana werwa powodują, że ja Grave Pleasures wierzę. Po wysłuchaniu tego wydawnictwa gwarantuję, że uwierzycie i wy.
Century Media/2019