Kiedy na początku października do sieci trafił kawałek "Mata Montana", nic nie wskazywało na to, że jego autor będzie miał coś interesującego do powiedzenia. Nawijka jakby przedrzeźniająca Migos, bit jakby wyciągnięty ze stocków z darmowymi podkładami, a tekst jakby list miłosny dla Hanny Montany, którą Miley Cyrus nie jest już od prawie dziesięciu lat. Gdybym nawet w tamtym momencie uznał, że twórczość Maty zupełnie mnie nie interesuje, dwa miesiące później i tak musiałbym o nim usłyszeć. Usłyszeli wszyscy. "Patointeligencja" stała się paliwem dla analiz facebookowych komentatorów rzeczywistości, YouTuberów, a nawet felietonistów tak zwanych "poważnych mediów". Każdy chciał wyskubać chociaż kilka z aktualnie ponad osiemnastu milionów wyświetleń i to był największy sukces Maty - jakby ten utwór nie brzmiał, jakiej by nie był jakości, sprawił, że dziesiątki osób z przeróżnych środowisk poczuły się wywołane do tablicy.
"Patointeligencja" to zupełnie inne oblicze Maty... No może nie zupełnie, bo zarówno tutaj, jak i w pozostałych kawałkach ze "100 dni do matury" wszystkie basowe uderzenia, wszystkie trapowe "hi-haty" i wszystkie syntezatorowe akordy brzmią jak wykasłane przez generator do tworzenia nieodciągających uwagi teł. Może to dobrze (a przynajmniej bez znaczenia), bo najważniejsze jest tutaj słowo... Jak zawsze w rapie! - pewnie niektórzy z was pomyślą, powielając niemalże religijny dogmat o tym, że w hip-hopie przekaz jest najważniejszy. Dopóki nikt nie powie: Sprawdzam, tyle samo w tym prawdy, co w biblijnej historii o stworzeniu świata, a później zaczynamy się zastanawiać, jak minęły trzy dni, skoro dopiero czwartego stworzono Słońce. Jak minęły trzy dekady polskiego hip-hopu, skoro dopiero w czwartej blokowisko zostało zdemitologizowane, a łysi kolesie w szerokich bluzach i spodniach zdjęci z krzyża?
To oczywiście hiperbola, przed Matą byli inni - dawno temu Taco Hemingway, a przed chwilą także Koza czy Schafter. Różnicy nie stanowią więc nieco inna wrażliwość, wyostrzony zmysł obserwatorski albo zmiana realiów z romantyzowanego ersatzu Compton w postaci wciąż trącącego PRL-em podwórka na szkołę, korpo albo nawet wirtualny świat. Różnica to przede wszystkim forma - słowa poukładane w zdania z taką finezją, że nawet przy samodzielnym odczytywaniu zaczynają płynąć, zmieniać się w melodie i imponować rozległością skojarzeń, które jednocześnie nigdy nie przestają opowiadać spójnej fabuły.
Jest na "100 dniach do matury" trochę interpunkcyjnych wulgaryzmów i trochę tych atakujących (rodzice zanim się zdenerwują, powinni poczytać Tuwima, który bez zawstydzenia pisał: I ty, księżuniu, co kutasa zawiązanego masz na supeł, żeby ci czasem nie pohasał, całujcie mnie wszyscy w dupę), jest też kilka niezbyt wyszukanych żartów (na przykład: Proszę ją o numer, mając na myśli numerek, chwytasz. Ona mówi, że dwanaście i że poda do stolika, przypał), ale to właśnie ta dumna niedojrzałość z pierwszego akapitu dodaje Macie autentyczności, kiedy już zrzuca bomby pokroju: Czytaliśmy "Kamień filozoficzny" zamiast Biblii, zgadnij, która z tych pozycji była z czarnej listy. Nie chcę być polityczny, ale wszyscy zaczęliśmy jako korwiniści albo komuniści, nie chcę być polityczny, więc nie powiem ci, czy wyrośliśmy, czy nie wyrośliśmy ("Tango" to zresztą w całości taki utwór, że klękajcie narody).
Nie życzę Macie zawrotnej kariery - szkoda tak dużego literackiego talentu na teksty o tym, że trzeba po koncertach setne zdjęcie robić z fanem albo o tym, jak walczyć z twórczą niemocą. Im dłużej nie wsiądzie na zasilaną hajsem rakietę wycelowaną w hale na ponad dwa tysiące osób, im dłużej będzie głosem wywołującym echo nie tylko u pięciu kolegów z branży, tym większa szansa, że jego twórczość ewoluuje w jeszcze ciekawszym kierunku. A jak nie, to zostanie przynajmniej ten jeden świetnie napisany, nie do końca oszlifowany (czasami nawet irytujący - imprezowe "Gombao 33" z podkładem na miarę viralowego syfu pokroju "Skibidi"), prowokujący do refleksji i porównań z własnymi doświadczeniami album.
SBM/2020