Obraz artykułu Wolfbrigade - "The Enemy: Reality"

Wolfbrigade - "The Enemy: Reality"

80%

Historia niejakiego Leifa Erikssona, znanego pod przydomkiem Leif Szczęściarz, pozostaje kwestią sporną w związku z teorią głoszącą, że ów wiking dotarł jako pierwszy do wybrzeży Ameryki. W przeciwieństwie do swojego skandynawskiego przodka, panowie z Wolfbrigade pokazali, że wcale nie trzeba odkrywać Ameryki, żeby zostawić po sobie ślad.

Widząc zapowiedzi "The Enemy: Reality", w gruncie rzeczy nie nastawiałem się na żadną niespodziankę. Wilcza Brygada ma na tyle charakterystyczny styl mieszania crust punka z elementami rock'n'rolla i heavy metalu, że wiedziałem doskonale, czego się spodziewać. O jakość też byłem raczej spokojny, Szwedzi nigdy nie zeszli poniżej pewnego poziomu - wzbijając się na wyżyny w przypadku lepszych albumów, a nawet w wypadku wypuszczenia słabszego wydawnictwa, dając i tak materiał, który zasłużył przynajmniej na czwórkę w szkolnej skali.

 

Słychać, że w ciągu ostatnich kilku lat Wolfbrigade odwiedziło niejeden festiwal metalowy. Chociaż punk dalej jest solidną podstawą, która bezkompromisowo napędza motorykę utworów, wpływy ze sceny metalowej są znacznie wyraźniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. I to nie tylko w solówkach (nota bene najlepszych w historii zespołu), ale czasem wręcz w bazie kompozycji. Na przykład "Nightmare of Wolves" mogłoby być lekką ręką napisane przez zespół metalowy - refren aż prosi się o odśpiewanie przez setki gardeł na jakimś większym koncercie. Elementów rock'n'rollowych też jest tutaj jakoś więcej niż dotychczas, nie sprawia to jednak, że mamy radosną album do picia piwa na Wacken czy innej imprezie tego typu - wciąż jest wściekle i agresywnie. Już otwierający "Sum of All Vices" pokazuje, że nie ma mowy o zwolnieniu tempa czy emeryturze.

 

Trzymając się dokładnie tych samych wpływów, co zawsze, Wolfbrigade A.D. 2019 wypuściło jedną ze swoich najbardziej zróżnicowanych płyt. Każdy z zawartych tu utworów ma własną tożsamość, każdy został dopracowany i każdy się czymś wyróżnia. Nie ma jako takich "hiciorów", bo tak naprawdę każdy utwór mógłby nim być. Płyta jest równie "przebojowa" (z braku lepszego określenia), co najbardziej charakterystyczne momenty z "Damned" z 2012 roku, jest też zdecydowanie ciekawsza i bardziej zaskakująca niż - moim zdaniem nieznacznie słabszy - "Run With the Haunted" z 2017 roku. Jednocześnie jest to chyba pierwsza płyta Szwedów, która nie kupiła mnie za pierwszym przesłuchaniem. Po pierwszym przesłuchaniu zastanawiałem się nawet, jak lekko i dowcipnie zacząć recenzję, wspominając o rozczarowaniu. Z każdym kolejnym odsłuchaniem odkrywałem jednak nowe smaczki i byłem pod coraz większym wrażeniem.

 

"The Enemy: Reality" jest bardzo dobrze wyprodukowane, wręcz za dobrze. Świetnie słychać każdy dźwięk zagrany z osobna przez każdy z instrumentów i wcale nie jest łatwo zauważyć, że delikatnie przedobrzono z pogłosem na wokalach, a perkusja ma pełną głębie i świetny wykop. Gitary tną równo i chociaż brakuje nieco dołów w całości mixu, jest to do zniesienia. Po materiału rozebraniu na czynniki pierwsze, mamy tutaj sporo świetnie zrealizowanych elementów. Całościowo jest gorzej - trochę za mało brudu, trochę za dużo produkcji w studiu i w kwestii brzmienia "The Enemy: Reality" straciło trochę tożsamości. Za grzeczne na punk, przypominające produkcje metalowe i niepotrzebnie odbierające część ładunku agresji.

 

Zbrodnią byłoby nie wspomnieć o wyjątkowo charakterystycznej, bijącej na kilometr żółtą barwą okładce. Pierwszej od lat, na której w tej czy innej formie nie widnieje wilk. Nie jestem fanem obranej stylistyki - obiektywnie jestem w stanie stwierdzić, że to bardzo dobra, minimalistyczna grafika, która świetnie obrazuje charakter wydawnictwa, ale patrząc przez subiektywny pryzmat, uważam, że jest ona najzwyczajniej w świecie paskudna. No i brakuje na niej zwierzęcia, któremu zespół zawdzięcza nazwę.

 

Na "The Enemy: Reality" umieszczono jedne z najciekawszych i najbardziej przemyślanych kompozycji w historii zespołu, który chociaż nie odkrywa niczego nowego, to udowadnia, że wciąż ma na siebie pomysł i pomimo prawie ćwierćwiecza na scenie, potrafi rozwijać się. To też album, który w jeszcze większym stopniu czerpie ze sceny metalowej, co dało najbardziej wykastrowane brzmienie od lat. Czy warto? Zdecydowanie tak.


Southern Lord/2019



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce