Bynajmniej nie sądzę, żeby taki cel przyświecał powstaniu "Llovage", niemniej w trakcie przesłuchiwania albumu wciąż powracała do mnie myśl, że Olo Walicki i Jacek Prościński znaleźli równowagę pomiędzy doznaniami intelektualnymi a czysto emocjonalnymi.
Najbardziej oczywisty przykład to "Pyza step", gdzie słuchacze i słuchaczki z początku smagani są gwałtownymi uderzeniami mas dźwięków, niekiedy chłodnymi jak u prekursorów industrialu i - mogłoby się wydawać - dość prostymi, niemal punkowymi. W tych pięciu minutach odcienie dynamiczne zmieniają się jednak zaskakująco często (różnorodność w tym zakresie jest zresztą jednym z największych atutów albumu) - fragmenty z początku i z końcówki można by nazwać chwytliwymi, ale we środku siła dźwięku zostaje drastycznie obniżona. Energiczne tematy wraz z liryczną przerwą tworzą spójną całość i choć zagrane na wysokim poziomie technicznym, będą wyjątkowo przystępne czy nawet poruszające nawet dla osób niegustujących w jazzie albo po prostu w muzyce o nieregularnych podziałach wartości rytmicznych.
Rytm musi być zresztą kwestią szczególnie istotną na albumie stworzonym przez instrumentalistów, których zwyczajowo zalicza się do sekcji rytmicznej. Nie jest to częsty dobór instrumentarium dla duetu, ale jednocześnie niepozbawiony przykładów z przeszłości - w jazzie chociażby wspólne nagrania Williama Parkera i Hamida Drake'a czy Oleś Brothers, w rocku Death From Above 1979 albo Royal Blood. Llovage wyróżnia jednak szerokie zastosowanie dodatków elektronicznych - samplerów czy syntezatora perkusyjnego - i to właśnie ten element łagodzi odbiór bardziej zawiłych figur rytmicznych (pod warunkiem, że za złagodzenie uznacie muzykę Autechre albo Aphex Twina).
Nie można wreszcie nie zauważyć słonia w salonie, czyli wieńczącego album "Dziecka z Rossmanna" słusznie kojarzącego się z "Dzieckiem Rosemary" Krzysztofa Komedy. Nietypowych wykonań tego utworu zarejestrowano już całkiem sporo, chociażby to graniczące z metalem w wydaniu Fantômas Mike'a Pattona i Dave'a Lombardo. W tym wypadku nie sposób jednak mówić o coverze czy nawet o reinterpretacji, to raczej zapożyczenie motywu przewodniego, zdeformowanie go i otoczenie tak gęstą warstwą własnych pomysłów, że nie można mieć żadnych wątpliwości co do tego, kto jest owego dziecka ojcem. Zarówno specyficzny humor ujęty w tytule, jak i sama kompozycja zdają się przy okazji odpowiadać na pytanie, jak yass mógłby brzmieć pod koniec drugiej dekady XXI wieku, gdyby jego paliwo nie wyczerpało się znacznie wcześniej.
Mniejsza jednak o etykiety - pod co by tego projektu nie podciągnąć, jego debiut i tak będzie jednym z ciekawszych awangardowych, ale nie wykluczających żadnego z potencjalnych słuchaczy albumów tego roku. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że w gąszczu niezliczonych projektów i Walickiego, i Prościńskiego znajdzie się nieco więcej czasu dla Llovage i na tym jednym wydawnictwie jego żywot się nie zakończy.
Gusstaff Records/2019