Muzykę Kiwanuki lubiłem od zawsze, album "Home Again" często gościł w moich głośnikach, ale to jego następca - "Love & Hate" - był dla mnie prawdziwym przełomem udowadniającym, że Michaela stać na "większe" brzmienie. Krążek, współprodukowany przez Danger Mouse'a i Inflo (odpowiedzialnego także za "Grey Area") był prawdziwą petardą potwierdzającą umiejętności instrumentalne, talent songwriterski i rozkoszny wokal londyńczyka. To jeden z moich ulubionych albumów niezwykle mocnego 2016 roku. Jest to tym bardziej interesujące, że płyta ta była owocem zmagań Kiwanuki z depresją i próbą odnalezienia własnej tożsamości. Co dzieje się z artystą, który odzyskał grunt pod nogami? Odpowiedzią jest krążek, który przeskakuje zawieszoną wysoko poprzeczkę i jest najlepszą z jego dotychczasowych płyt.
"Kiwanuka" jest w istocie wyrazem pewności siebie wokalisty. Jest ostrzejsze, bardziej porysowane i mniej skore do melancholii niż którekolwiek z jego wcześniejszych dokonań, co uwypukla już tytuł - egzotyczne, ugandyjskie nazwisko, do którego zmiany był zachęcany przez "speców" z branży. Na okładce płyty znajduje się portret Michaela ustylizowanego na afrykańskiego księcia - to dzieło Markeidrica Walkera. Ten tradycjonalistyczny, folklorystyczny charakter dobrze wyraża główny singiel, otwierające album, fenomenalne "You Ain't A Problem". Na jego specyficzną "afrykańskość" zwróciłem uwagę już podczas jego premiery - na żywo, podczas setu w Glastonbury, kiedy nie znałem jeszcze jego tytułu. To dynamiczny, w swojej istocie niemal programowy utwór. Michael adresuje otaczającego go konflikty społeczne, jednocześnie konfrontując wątpliwości związane z samym sobą. Muzycznie łączą się tutaj afrobeat z lat 60. i orkiestrowy soul z potężnym i zarazem łatwym do zapamiętania refrenem.
"Kiwanuka" jest bez wątpienia najbardziej zaangażowanym politycznie krążkiem artysty, logiczną kontynuacją "Black Man in a White World" sprzed trzech lat. Szczególnie widoczne jest to w "Hero", które artysta dedykuje działaczowi Czarnych Panter, Fredowi Hamptonowi, zastanawiając się, czy w ciągu pół wieku od jego śmierci rzeczywiście tak wiele uległo zmianie (on the news again, I guess they killed another). Nagranie zaczyna się skromnie, akustycznie, a następnie wybucha w przepełniony zniekształceniami hymn. Archiwalny lektor wiadomości w "Another Human Being”, wspominającym protesty w Karolinie Północnej w 1960 roku, czyta: Po raz pierwszy społeczność została skonfrontowana z czarnymi w miejscach, w których (ci ostatni) nigdy nie byli. W tym samym utworze słyszymy także wystrzał z pistoletu. Jak w przypadku każdego z jego dotychczasowych albumów, Kiwanuka porusza się po przeszłości i teraźniejszości, umiejętnie wydobywając dźwięki i tematy. Jeden z powodów, dla których jest to tak bardzo absorbujące, wynika z płynnego łączenie utworów ze sobą. Dodajmy do tego liczne instrumentalne aranżacje smyczkowe i szczególną głębię przestrzeni - dobrym przykładem jest niezwykle urokliwe i romantyczne "Piano Joint (This Kind of Love)", prawdziwie piękna fortepianowa ballada.
Pierwszy raz zwróciłem uwagę na to, że Kiwaunka jest świetnym gitarzystą dzięki znakomitej solówce w "Cold Little Heart", teraz w "Rolling" muzyk wydaje się naśladować samego Jimi'ego Hendrixa. W "Final Days" chór gospel, smyczki i ta sama, lekko rozstrojona gitara tworzą idealną harmonię. Muszę też wspomnieć inną z moich nowych ulubionych piosenek, chwytliwe "Living in Denial". Album zamykany jest przez dwie miękkie ballady - bolesne "Solid Ground", w którym Kiwanuka raz jeszcze wraca do przeszłości (How does it feel to be on your own, no one to understand, I know, I’m here and I don’t belong, I’m on my knees today) - a także "Light", w którym smyczki orkiestrowe i chóry wyprowadzają Kiwanukę z chaosu, prowadząc do deklaracji: All my fears are gone (...) the young will always need one of their own to lead.
Nowo zyskana pewność siebie angielskiego artysty doprowadziła do wydania jednego z najważniejszych wydawnictw tego roku. Wiem, że to mocne porównanie, ale przyszłość może umieścić albumy Michaela Kiwanuki obok twórczości Marvina Gaye'a, Curtisa Mayfielda czy nawet Gila Scotta-Herona. To płyta, która brzmi jak klasyk, a po odsłuchaniu jej zaledwie trzy razy jestem pewien jednego - Kiwanuka całkowicie spełnił pokładane w nim wysokie oczekiwania, prezentując światu swoje opus magnum.
Polydor/2016