Obraz artykułu Leprous - "Pitfalls"

Leprous - "Pitfalls"

85%

Bardzo lubię te momenty, gdy zespół wychodzi ze swojej muszli. Ucieka ze stylistycznych szufladek, nie daje się schwytać w sidła gatunkowej klasyfikacji i innych sztucznie pompowanych definicji. Co jest w tych sytuacjach takiego satysfakcjonującego? Chociażby to, że artyści, którzy poszukują i eksperymentują z formą dają w ten sposób świadectwo swojej niezależności.

Nikt nie mizdrzy się do fanów, nikt nie kalkuluje - wszystko płynie prosto z serca. Jestem gorącym szalikowcem takiego podejścia, gdzie liczy się przede wszystkim pierwiastek "my", a nie "wy". Norweski Leprous - wraz ze swoją najnowszą płytą - udowadnia, że nie zamierzają nikomu się kłaniać i posyłać zalotnych uśmiechów. Są oni i tylko oni.

 

Nie zawsze było tak różowo. Rzecz w tym, że od dłuższego czasu obserwuję dokonania formacji Einara Solberga i od dłuższego czasu pałam do niej szacunkiem. Pałam do niej szacunkiem za podejście do muzyki, ale niekoniecznie za samą muzykę, bo Leprous to zespół uparcie wpychany w trącący naftaliną nurt metalu progresywnego, ale już w mniejszym stopniu do niego faktycznie należący. Owszem, Norwedzy mają wszelkie atrybuty kojarzone z tym nurtem, chociażby duży współczynnik patosu, teatralne partie wokalne i złożone wyczyny instrumentalistów, niemniej warto zauważyć, że brak w tym nadmiernego komplikowania czy nieznośnie rozciągniętych solówek. Leprous już od czasów debiutanckiej płyty grał we własnej lidze, ale była to bardziej ta druga liga niż Ekstraklasa. Niezależnie, czy mówimy o wysoko cenionym "Coal", czy dopracowanej do bólu "Malinie", zawsze coś tu kulało. A to zawiłe struktury piosenek, a to brak zapadających w pamięć rozwiązań, a to przegięty w swym umęczeniu wokal Solberga.

 

"Pitfalls" to delikatne zboczenie ze starej ścieżki i skuteczna korekcja błędów z przeszłości. Pierwsza w oczy rzuca się przede wszystkim struktura utworów. Są dopięte na ostatni guzik, zmyślnie zaaranżowane (zwróćcie uwagę na perkusjonalia w "Alleviate"), ale w końcu możemy mówić o przebojach. Całość sprawia wrażenie, jakby Leprous w końcu schował swoje ambicje i poszedł za tym, co podyktowało mu serce. Właśnie dzięki temu "Pitfalls" - mimo oczywistego zróżnicowania - jest płytą płynną i spójną. Każdy nowy pomysł stanowi naturalne rozwinięcie swojego poprzednika, każdy z tych utworów ma refren z główną melodią za sto milionów koron norweskich. W dodatku nie słychać w tym nawet krzty fałszu bądź rozpaczliwych prób dopasowania się w czyjąś maskę. Jeśli wpływy innych stylistyk już się pojawiają, to zawsze podane ze smakiem.

 

Weźmy taki "At the Bottom" - przy odpowiednim odciążeniu sekcji rytmicznej z przesteru, spokojnie poradziłby sobie na imprezie ze smutnymi przebojami z lat 80. Mocny filar materiału stanowi także singlowy "Below" - tu już bliższy statystycznie progresywnej formie - z podniosłym refrenem, który dzięki popisom wokalisty z miejsca wbija się w uszy. A jak już raz się wbije, to raczej z nich nie wychodzi. Nawet "I Lose Hope", mogące w jakiś sposób przywoływać skojarzenia z Imagine Dragons, zmusza do tupania nóżką i zwyczajnie cieszy. Właśnie o takie nawracanie się artystów na lepszą drogę walczyłem.

 

O takie nawracanie, gdzie muzyk skupia się przede wszystkim na napisaniu dobrej piosenki, a piekło ambicji mija szerokim łukiem. Leprous tę sztukę wreszcie opanował do perfekcji i takich ludzi nam właśnie potrzeba.


InsideOut Music/2019



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce