Obraz artykułu Mike Patton & Jean Claude Vannier - "Corpse Flower"

Mike Patton & Jean Claude Vannier - "Corpse Flower"

80%

Jest coś fascynującego w momencie, gdy muzyk wychodzi ze swojej strefy komfortu. Gdy powie sobie: "Ej, pora coś zmienić" i faktycznie zmienia, a co więcej - zmienia na lepsze. Mówię to zwłaszcza o przypadkach tych twórców, którzy funkcjonują w ramach sceny i wydawania płyt od lat, a jednak dochodzą do wniosku, że można lepiej, mniej, rozsądniej, z większą rozwagą.

Dlaczego nie "więcej", a właśnie "mniej"? Chyba dlatego, bo sam wielokrotnie złapałem się na tym, że "więcej" to często pułapka. To tajemnicze przejście w świat taniego kiczu i innych okropieństw. Patton często miał tendencję do przesady i to w nie najlepszym guście. Słyszeliście Weird Little Boy? Jeśli nie, to żyjcie w błogiej nieświadomości, serio. No ale ja tu o "Corpse Flower", które jak na niegdysiejszego frontmana Faith No More, jest wspaniale nudne. Wcale nie mówię o tym w kategorii wady.

 

Bo widzicie, z pełnym spokojem mogę powiedzieć, że Mike Patton (do spółki z Jean Claudem Vannierem) zaoferował światu płytę z muzyką tła. Muzyką tła, która może i angażuje emocjonalnie, ale bez opcji poczęstowania katharsis, bez rewolucji, fajerwerków. Nie ukrywam, z wielką chęcią kupuję taką konwencję. Z wielką chęcią kupuję także fakt, że oto jeden z najwybitniejszych głosów rocka w końcu odpuszcza sobie demonstrowanie swojego geniuszu. "Corpse Flower", mimo mylącego tytułu, pokazuje nam jednego z największych wariatów muzyki rozrywkowej w zupełnie innym świetle. Nie znajdziecie tu wrzasków, spacerów po wszystkich możliwych rejestrach głosu albo tysiąca technik wokalnych w objętości jednej piosenki. Nic z tych rzeczy.

 

Najnowsza propozycja ze stajni Ipecac Recordings to porcja muzyki wyciszonej, delikatnej, unoszonej subtelnie jak w bańce mydlanej. Popatrzcie chociażby na ozdobiony klipem "Chansons D'Amour". To piosenka, którą mogliby nagrać Jamiroquai z Leonardem Cohenem, gdyby ci pierwsi przedawkowali xanax. Albo takie "On Top of the World". Ballada, która w refrenie nabiera jakiejś tam dynamiki, ale w części zwrotkowej jest tak rozleniwiona, że "Easy" to przy niej najżywszy numer na świecie. Ktoś mógłby potraktować takie podejście jako wadę, jako pójście na łatwiznę, ale pozwolę sobie zaprezentować odmienną opinię. W mojej ocenie takie nagranie powstałe z udziałem Pattona musiało być dla niego ogromnym wyzwaniem. Wyczuwam, że może Mike po ukończeniu pięćdziesiątki chciał sobie coś udowodnić i pokazać, że potrafi być zupełnie - jak na siebie - casualowy. Że potrafi zrobić coś jednorodnego, pasującego do szufladek. Być może. Kupuję taką propozycję z całym dobrodziejstwem inwentarza, zwłaszcza z naciskiem na te zblazowane partie wokalne, które w żaden sposób nie odznaczają się jakimikolwiek fanaberiami. Kto by pomyślał - jeden z twórców "Disco Volante" jako tło do herbaty i rozmów o niczym w jesienno-zimowy wieczór. Niemożliwe? Ależ oczywiście, że możliwe.

 

Wiem, co mogą sobie pomyśleć fani najbardziej postrzelonych - w dobrym tego słowa znaczeniu - pomysłów Pattona. Że to przesada, że jak to tak bez żadnych wygłupów i innych takich. Że proszę nie świrować i dać mi "Californię" albo "King for a Day" po raz kolejny. Jak najbardziej rozumiem takie głosy, z którymi już zdążyłem się zetknąć, ale patrzę na to z innej perspektywy. Doceniam Pattona za opuszczenie własnej muszli i radykalną zmianę. A co do jego zagorzałych fanów - bez obaw! Za rok znowu wyskoczy z czymś szalonym, zobaczycie.


Ipecac/2019



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce