Obraz artykułu Bon Iver - "i,i"

Bon Iver - "i,i"

85%

Wydając kilka niepowiązanych ze sobą podwójnych singli, Justin Vernon zapowiedział premierę nowego albumu na koniec sierpnia. Nieoczekiwanie jednak, pewnego poranka zaczął wydawać co godzinę nowy utwór - każdy z nich miał "staromodną", radiową premierę w stacji z innego kraju (tak wyróżniona została także polska Trójka). Dość szybko stało się jasne, że jesteśmy świadkami przedwczesnej premiery "i,i".

W porównaniu z "22, A Million" sprzed trzech lat jest to album bardziej zachowawczy. Oczywiście, Vernon nigdy nie oddalił się całkowicie od folku - szczególnie druga połowa tamtej płyty miała mniej eksperymentalny, bardziej akustyczny charakter. Nowy krążek wydaje się bardziej zbliżony do dokonań supergrupy Big Red Machine, tworzonej wspólnie z Aaronem Dessnerem, balansującej pomiędzy tymi dwoma stylistykami. Artysta przyznaje dziś, że powstanie poprzedniego albumu było dla niego wyczerpującym, traumatycznym przeżyciem, które zwiększyło jego problemy z depresją - aby wydobyć się z tego stanu, potrzebował przełamać uzależnienie od alkoholu i udać się na terapię.

 

Vernon zaprosił do studia regularnych współpracowników - Seana Careya, Jamesa Blake'a, BJ-a Burtona, Brada Cooka. Do tego grona dołączył Bruce Hornsby, a Blake ściągnął nagrywającego z nim już wcześniej Mosesa Sumneya. Jedyną zasadą, jaką Vernon postawił przed muzykami przed sześciotygodniową sesją w Sonic Ranch był brak zasad. Chodziło o to, by wcielić w muzykę intencje innych ludzi, a nie tylko mój własny pomysł na to, co powinni grać - tłumaczył. - […] Potrzebowałem prawdziwego, poruszającego ducha.

 

Wśród nowych muzyków znalazła się także pierwsza kobieta w tym składzie - Jenn Wasner z Wye Oak, której wkład w utwory "Naeem" czy "Faith" zrobił na Vernonie tak duże wrażenie, że stała się oficjalnie częścią składu Bon Iver. Drugi z wymienionych utworów był bliski znalezienia się na "22, A Million", ale dopiero tegoroczne sesje przywróciły go do życia. Songwriter analizuje w nim własne zakręty moralne, przekonując, że duchowość nie jest nigdy prostą ścieżką (We have to know that faith declines. I'm not all out of mine). Także "U (Man Like)" zahacza nieco o gospel, dzięki gościnnemu udziałowi Brooklyn Youth Choir, wspomaganym przez wspomnianego Sumneya. How much caring is there of American love - pyta chór, zanim podążający za nim Vernon, wspierany przez fortepianową grę Bruce'a Hornsby'ego, dodaje: When there's lovers sleeping in your streets. W tekście tego nagrania, nawiązującego do kryzysu opioidowego, Vernon przekonuje, że potrzeba dużo czasu na długi dzień naprawy.

 

Moim ulubionym niesinglowym utworem jest wrażliwe "Naeem" z zarazem prostym i podniosłym, przenikającym refrenem: I can hear crying. Powtarzane kilka razy, z vocoderowym echem, nasuwa skojarzenia z wieloma współczesnymi bólami Ameryki - to płacz rodzin rozłączonych przez urzędników imigracyjnych, ofiar przemocy związanej z dostępem do broni i żyć straconych w porachunkach młodzieżowych gangów. Tak pierwotnie brzmiał również jego tytuł, zanim nadany mu został obecny, podkreślający współautorstwo Naeema Hanksa - rapera znanego pod pseudonimem Spank Rock. "Jelmore" to pesymistyczna refleksja na temat zmiany klimatu (We'll all be gone by the fall, we'll all be gone by the falling light). Pośród bardziej elektronicznych i niemal hip-hopowych ("We" współautorstwa Wheezy'ego, producenta Young Thuga i Future'a) znalazło się też miejsce na delikatne, akustyczne "Marion", najbardziej zbliżone do wczesnych dokonań projektu. Wyróżniają się jednak "Salem" i "Sh'Diah", utwory niemal "jazzowe" - szczególnie ten drugi, zaskakujący saksofonową solówką w zakończeniu. Jego tytuł jest ironiczny - zagadkowe słowo jest skrótowcem, oznaczającym "Shittiest Day In American History". Odpowiedzią, zdaniem Vernona, są przywoływane w tekście "Salem": Elasticity, empowerement and ease. Artysta jest oczywiście zaangażowany politycznie - już teraz przygotowuje się do kampanii przeciwko Donaldowi Trumpowi w przyszłorocznych wyborach prezydenckich - ale wydaje się, że postulowane przez niego zmiany nie kończą się na zmianie rządzącej partii politycznej, a raczej sugerują ewolucję sposobu myślenia.

 

Nie trudno zauważyć, że Bon Iver nigdy wcześniej nie był w tak niewielkim stopniu tożsamy z Justinem Vernonem. Obecnie to raczej projekt artystyczny, rodzaj kolektywu, w którym gromadzą się inżynierowie dźwięku, producenci, wokaliści, instrumentaliści, chór, ludzie związani z indie jak i z elektroniką czy hip-hopem. Osobowość Vernona jest wciąż w tym gronie dominująca, zarówno dzięki wkładowi tekściarskiemu, jak i donośnemu, charakterystycznemu wokalowi, ale nigdy nie przytłaczająca wspólnotowego charakteru. To prawdopodobnie jedna z największych zalet "i,i". Pośród zamętu współczesności, muzyka Bon Iver wciąż brzmi niezwykle aktualnie.


Jagjaguwar/2019



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce