Album "Blood Year" to siódme długogrające wydawnictwo instrumentalnego tria z Chicago, które upodobało sobie stylistykę post rockową z elementami doom metalu. Mrok gitarowych sprzężeń, perkusyjne sekwencje, narastające dźwięki, basowy trans - takie elementy brzmienia są członkom Russian Circles najbliższe, od piętnastu lat konsekwentnie podążają własną drogą, dopracowując muzyczne pomysły do perfekcji.
Miałam przyjemność zobaczyć i usłyszeć trio w koncertowych warunkach przed trzema laty, po premierze "Guidance". Brian Cook, Mike Sullivan i Dave Turncrantz zaprezentowali wtedy pełen nieokiełznanej energii półtoragodzinny set, zbudowany z wyrazistych gitarowych riffów i przesterów oraz porażających intensywnością partii sekcji rytmicznej. Dusznego klimatu dodawał utworom fakt, że koncert odbył się na niedużej, bardzo kameralnej Soundrive Stage w klubie B90 w Gdańsku.
Od tego czasu brzmienie Russian Circles tak naprawdę nie uległo większym zmianom. Słuchając "Blood Year" ma się wrażenie, że pomysły aranżacyjne mają podłoże we wcześniejszych dokonaniach zespołu albo zostały zainspirowane twórczością Neurosis i The Ocean Collective. To jednak nie zmienia faktu, że pod kątem muzycznym materiał prezentuje się po prostu dobrze, także dzięki bardzo dobrej produkcji.
Brzmienie siedmiu kompozycji jest spójne. Muzycy grają precyzyjnie, budując poszczególne sekwencje wspólnie, nie siląc się na indywidualne improwizacje. Mocniejsze, metalowe fragmenty i ambientowe przejścia łączą się ze sobą, budując postapokaliptyczną atmosferę. Jest mrocznie, a jednocześnie dość przystępnie, eksperymentalnie, a także melodyjnie, dynamicznie i hipnotyzująco. Trudno w instrumentalnych kompozycjach doszukiwać się zaś głębszych znaczeń i historii w kilku rozdziałach, tym bardziej, że wydawnictwo dopełnia minimalistyczna, utrzymana w ciemnej tonacji okładka. Tu liczą się emocje, klimat oraz pasja.
"Blood Year" nie odkrywa przed odbiorcami gustującymi w tego typu dźwiękach niespotykanych wcześniej pomysłów, może być jednak ciekawym doświadczeniem dla tych, którzy nie mieli dotąd styczności z post rockiem, nie przeszkadza im brak wokalu i lubią ściany dźwięku. Album trwa niespełna czterdzieści minut, czyli akurat tyle, by zaintrygować słuchacza i nie zniechęcić zbyt długimi kompozycjami. Nie ma instrumentalnych popisów, jest zwarte brzmienie, które odkrywa się warstwa po warstwie podczas kolejnych odsłuchów.
Sargent House/2019