My Life with the Thrill Kill Kult to jedni z pionierów industrialnego rocka, który pokazywali w nieco karykaturalnym wydaniu, łącząc ponurą atmosferę z radosnymi bitami disco i funkowym basem. Na przełomie lat 80. i 90. bogobojna część Ameryki nienawidziła ich za czarny humor pełen seksu, szatana i Jezusa (najbardziej rozpoznawalny utwór zespołu nosi tytuł "Kooler Than Jesus"), ale akurat tego rodzaju darmowa reklama była pożądana. Problem stanowiła niewielka i wciąż kurcząca się baza stałych fanów i fanek, dla których Thrill Kill Kult z płyty na płytę stawało się zbyt dziwne.
Na początku XXI wieku zespół zaczął popadać w zapomnienie, przed czym nie mogły ich ocalić coraz to słabsze albumy i chociaż mógłbym nazwać siebie zagorzałym fanem, który niemalże całą dyskografię zna na pamięć, niewiele sobie obiecywałem po "In the House of Strange Affairs", a okazało się, że to najlepsze, co nagrali od czasu znakomitego "Sexplosion!", czyli od roku 1991. Jak nie trudno się domyślić, to zasługa przede wszystkim powrotu do dawnych proporcji, czyli nieco mniej disco, nieco mniej radości, więcej chłodnej, ponurej elektroniki.
"Gold to Grey" to doskonałe otwarcie. Powolny, wywołujący duchy wczesnego industrialu nastrój natychmiast przyspieszy bicie serca każdemu, kto wychował się na tej muzyce, a z drugiej strony jeżeli znajdą się osoby dopiero teraz po raz pierwszy sięgające po twórczość ekipy z Chicago, nie powinny zostać odrzucone archaicznym brzmieniem (to zdecydowanie najlepiej wyprodukowany krążek w dorobku "Kultu"). Najmocniejszy moment albumu następuje chwilę później, "Forbidden Saints" to wszystko, z czego Thrill Kill Kult słyną - taneczny, wpadający w ucho bit; mocno zarysowany, funkowy bas; sample z filmów klasy B, sakralno-seksualne teksty i dziwaczne, do niczego nie pasujące dźwięki (chociażby pojawiający się znienacka i równie szybko znikający saksofon). Wszystkie te elementy znowu trzymają się kupy i chociaż wydawało się, że zespół całkowicie wypalił się lata temu, nagle udaje mu się wykrzesać szereg najbardziej chwytliwych melodii w całej swojej karierze ("The Chains of Fame", "Studio 21", "Year of the Klown").
"In the House of Strange Affairs" trwa nieco ponad godzinę - długo jak na dzisiejsze standardy, ale nie ma tu z czego skracać, nie ma utworu, bez którego obeszłoby się. Takiego powrotu nikt nie mógł się spodziewać, My Life with the Thrill Kill Kult to w 2019 roku ponownie jedna z najgorętszych rzeczy w industrialu i można żałować tylko tego, że tak niewiele osób to obchodzi.
SleazeBox/2019