Rzadko kiedy zespoły zbierają hype bez wydawania materiału, ale Black Midi nie funkcjonuje jak większość zespołów. Od momentu powstania w 2017 roku narobili tyle szumu, że jedna z najważniejszych wytwórni niezależnych, Rough Trade, z łatwością przyjęła ich pod swoje skrzydła w dobrej nadziei. Teraz, kiedy już znamy rezultaty, łatwo zrozumieć, dlaczego podjęła ryzyko. Członkowie zespołu mają mniej niż dwadzieścia jeden lat. Nie są nawet wystarczająco dorośli, by zamówić szkocką (w Stanach Zjednoczonych), ale tak czy inaczej, to imponujące, co czterej zwykli kolesie mogą zrobić w tak młodym wieku. Każdy z nich już znakomicie włada swoim instrumentem, a całość brzmi, jakby chłopaki grali razem muzykę od dziesięcioleci.
Specyficzny styl Black Midi naznaczony obłędnym bębnieniem Morgana Simpsona i spastycznym skowytem Geordie Greepa raczej nie nadaje się na muzykę do puszczenia w tle. Elementy math rocka, no-wave'u, post-punka, krauta czy nawet jazzu zmieszane są w jedną, obrzydliwie ponurą porcję nienormalności. Debiutancki album kwartetu może i zachowuje pozory wyżej wymienionych gatunków, szukanie jakiejś sztywnej metki jest jednak daremne, ponieważ "Schlagenheim" to jedna z najbardziej unikalnych płyt rockowych wydanych w tym roku, a może nawet w ostatnich pięciu latach.
Osiem z dziewięciu utworów wyprodukowanych przez Dana Careya zostało nagranych w ciągu zaledwie pięciu dni. Choć improwizowana szata albumu sprawia, że brzmi to całkiem wiarygodnie, tak naprawdę każdy dźwięk jest tu precyzyjnie zaplanowany. Od niekonwencjonalnego metrum po gatunkowe przeskoki, każdy utwór jest imponującą konstrukcją, budowaną od zera, następnie podpalaną i w końcu rekonstruowaną z obłąkanym usposobieniem. Rezultatem jest doświadczenie, które utrzymuje słuchaczy na czubkach palców. Tam, gdzie są melodie, obok jest także chaotyczny hałas. Tam, gdzie są nieczytelne szepty, obok niepokojące okrzyki przerażenia i tam, gdzie jest światło, jest oczywiście ciemność. Może to brzmieć przewidywalnie, ale gdy album rozwija szpony w stronę gardeł słuchaczy, formuła okazuje się świeża i zaskakująca.
Takie utwory, jak otwieracz "953" i "Near DT, MI" będą uderzać słuchaczy nieubłaganą energią, ale ta prawdziwie niestabilna natura albumu zaczyna się frapującego "Western". Chociaż Greep początkowo podchodzi z rezerwą, szeptanymi spokojnymi szeptami, dzielący głos wokalisty z czasem zamienia się w deliryczne zawodzenie. Jakkolwiek dziwacznie tu nie brzmi głos Greepa, to tekst utworu jest chyba nawet dziwniejszy: A pink caterpillar with six anorexic children let me stay, But I had to keep moving through anteater town... Jeśli "Western" nie jest wystarczającym dowodem na bestialskie inwencje, to brutalny utwór tytułowy załatwia sprawę. Kiedy "Of Schlagenheim" stopniowo wabi słuchaczy, Black Midi bezczelnie spycha ich do dziewiątego kręgu piekła Dantego. Na półmetku utworu zaniedbany głos całkowicie rozplata i rozlewa wnętrzności, uwalniając błazeński skrzek.
Mógłbym jeszcze długo pisać o przerażającym "bmbmbm", gdzie Greep piekielnie uosabia zboczeńca kalającego kobietę jedynie swymi obsesyjnymi oczami lub o wolno płonącym, nieco slintowym "Ducter", który zamyka album w całkowitym bezprawiu. Umówmy się, Black Midi raczej nie uratuje muzyki rockowej. Nie ma co ich jednak spisywać na straty. Najlepiej w ogóle niczego nie oczekiwać od tego zespołu i to chyba najlepszy sposób na cieszenie się tym fenomenem. Black Midi i "Schlagenheim" to przede wszystkim świeży oddech wśród zjełczałego powietrza i znaczący głos na scenie alternatywnej, który przecież dopiero zaczyna swoją drogę.
Rough Trade/2019