Zasłuchiwałem się w "The Bluff" z myślą, że najprawdopodobniej jestem jedną z nielicznych osób, które zapoznają się z tym materiałem, a jednak niemałym zaskoczeniem okazało się ledwie siedemdziesiąt polubień na ich facebookowym profilu - przecież wystarczy zaprosić rodzinę i znajomych, żeby uzbierać przynajmniej pół tysiąca. Ostatni post wszystko jednak wyjaśnia: Cześć. Tęskniliśmy za wami. Album, który nagraliśmy w 2012 właśnie się ukazał. Nie mieliśmy wspólnej próby od ponad trzech lat, ale ważne było dla nas podzielenie się tym. Jeszcze więcej informacji można znaleźć na Bandcampie - nigdy nie było planów na wydanie "The Bluff", ale Lisa Shelley de Brauw (wokalistka i perkusistka) oraz Trevor Shelley de Brauw (basista) spodziewali się pierwszego dziecka i wiedzieli, że będzie to dla nich oznaczać przerwę w muzycznej aktywności, więc postanowili udokumentować swoje pomysły chociażby na pamiątkę.
Intencje pary, a także gitarzystów Billy'ego Baumanna oraz Daniela Staackmanna, są wyraźne - z jednej strony nie zależało im na perfekcyjnej jakości brzmienia, z drugiej mogli pozwolić sobie na swobodę, bo docelowo nikt tych ośmiu kawałków nie miał usłyszeć. W rezultacie przesłuchiwanie "The Bluff" przypomina przeglądanie prywatnych zdjęć, na których nikt nie boi się zaszaleć, zrezygnować z makijażu i pozowania w odróżnieniu od fotografii publikowanych w mediach społecznościowy.
Do świata garażowego lo-fi wprowadza nas "Malicious Change Thrower" - utwór, który po odpowiednim ustawieniu głośności poszczególnych ścieżek (dwugłos trafił na drugi plan, dominują dziwnie wyeksponowany bas i syntezator, które lepiej sprawdziłby się jako tło) mógłby stać się indie przebojem, ale wtedy byłby zaledwie jednym z wielu podobnych, a tak został niecodzienną, hałaśliwą balladą o miłości. Moim faworytem jest z kolei kolejny kawałek - "Tony the Bone Collector", okraszony tekstem rodem z odcinka "Gęsiej skórki" albo "Eerie Indiana" i wyśpiewany przez Lisę nieco drżącym głosem przywodzącym na myśl goth-punkowe wokalistki z lat 90., chociażby Jessickę Addams z Jack Off Jill czy Tinę Root z Switchblade Symphony.
Zdaje się, że utwory ułożono w kolejności od najbardziej dopracowanych do tych ledwo naszkicowanych - im dalej, tym bardziej słychać, że chociaż Let's Pet wyszli z garażu, to garaż nie wyszedł z nich. Na przykład "The End of the World" przypomina fragment próby - perkusja ma nieco "kartonowe" brzmienie, głosy czasami fałszują, a piskliwa gitara stara się wszystko zagłuszyć. Podobnie jest w "Verisimilitude", gdzie wokal plasuje się mniej więcej na tym samym poziomie, co "The NeverEnding Story" w wykonaniu Gatena Matarazzo w trzecim sezonie "Strangner Things". Może to wyglądać zniechęcająco, ale kiedy przesłuchuje się "The Bluff" w całości, ma to specyficzny urok i wręcz okazuje się zaletą, a nie wadą.
Część gwiazd, których światło możemy obserwować na Ziemi już dawno temu przestała istnieć i z Let's Pet jest podobnie, ale ich blask nie jest z tego powodu ani odrobinę słabszy. Nie wiem nawet, czy żałuję, że ekipa z Chicago zakończyła działalność, bo kontekst dodaje "The Bluff" wyjątkowości i dopiero z cała tą historią w głowie można ostatnie wydawnictwo Let's Pet w pełni docenić.
Migration Meida/2019