Najważniejsza jest szczerość. Kiedy zespół próbuje odtworzyć brzmienie, które dało mu pierwsze przeboje czy platynową płytę, rezultat niemal zawsze jest sztuczny, wyraźnie gorszy od oryginału, choć zazwyczaj winę ponoszą nie tyle sami muzycy, co wytwórnie i agenci forsujący te reminiscencje z przekonaniem, że to najłatwiejszy sposób na zarobek. Przypadek chociażby Motörhead jest natomiast o tyle różny, że po prostu trudno wyobrazić sobie Lemmy'ego Kilmistera w innym repertuarze. Ta muzyka była jednocześnie jego tożsamością, a fani dawali się porwać zarówno dźwiękom, jak i charyzmie ich autora. The Picturebooks to właśnie taki przypadek, bo chociaż "The Hands of Time" brzmi mniej więcej tak samo, jak "Home Is a Heartache" sprzed dwóch lat, nie odbiera mu to ani odrobiny uroku.
Dodatkową sympatię do duetu będą odczuwać ci, którzy mieli okazję doświadczyć ich koncertu (chociażby podczas Soundrive Festival 2017). Cała ta historia o dwóch kumplach, którzy w towarzystwie ojca jednego z nich jako kierowcy i realizatora przemierzają cały świat, żeby dzielić się swoją muzyką nawet w najbardziej obskurnych dziurach jest niezwykle romantyczna. Można się wręcz poczuć jak członek rodziny Arcadio ze "Stu lat samotności" Márqueza zafascynowany bogatymi doświadczeniami przejeżdżających przez jego wioskę Cyganów. Niezaprzeczalnie to właśnie w scenicznym wydaniu The Picturebooks mają największą moc, ale "The Hands of Time" sprawdzi się doskonale jako przerywnik pomiędzy kolejnymi wizytami.
Odśpiewane a capella "Horse of Fire" na otwarcie albumu przypomina o najbardziej zaskakującym fakcie w biografii zespołu - nie pochodzą ani z Kalifornii, ani z Teksasu, tylko z maleńkiego Gütersloh w zachodnich Niemczech. Te (i wszystkie inne na "The Hands of Time") dźwięki za nic nie chcą kojarzyć się z niczym innym, jak tylko z amerykańską pustynią, podróżą na harleyu i morderczymi upałami. Duet pielęgnuje zresztą ten wizerunek na okładkach, w teledyskach i także podczas koncertów. Znowu można by narzekać - nie dość, że powielanie siebie samego, to jeszcze powielanie innych, ale przecież parcie na oryginalność to zjawisko w muzyce dość nowe (blues, jazz czy rock'n'roll zbudowano na odtwarzaniu, reinterpretowaniu i hołdowaniu) i na pewno nie jedyne słuszne. Jest tu kilka nowości - na przykład szaleńcze, przypominające wczesne dokonania The Stooges "Lizard" czy "Rain", które idealnie sprawdziłoby się w westernie Quentina Tarantino, reżysera o identycznym zamiłowaniu do wygrzebywania reliktów przeszłości - ale gdyby wymieszać utwory ze wszystkich albumów duetu i ułożyć je w zupełnie nowe kompilacje, nikt nie wyczułby, że powstawały w różnych okresach czasu.
The Picturebooks są jak centrum Gdańska niesłusznie nazywane "starówką". Starych budynków już tutaj nie ma, zostały zniszczone podczas wojny i odbudowane między latami 50. a 70., co w najmniejszym stopniu nie umniejsza ich piękna. "The Hands of Time" to równie urokliwa odbudowa dawnego brzmienia, odbudowa jednocześnie własnego brzmienia po raz kolejny i dzięki szczerej pasji brzmi znakomicie.
Century Media/2019