Zacznijmy od tego, że tym razem stylistyczne zmiany wynikały nie tylko z potrzeby odkrywania nowych dźwięków, lecz przede wszystkim z roszad personalnych. Tuż po wydaniu "IV" Black Mountain opuścili założyciele - Joshua Wells i Amber Webber, stawiając wokaliście Stephenowi McBeanowi i klawiszowcowi Jeremiemu Smithowi wyzwanie znalezienia nowej drogi.
Black Mountain odrodził się jako doom-metalowo-stonerowa hybryda o space rockowym zabarwieniu. Znaczy to mniej więcej tyle, że trwający nieco ponad czterdzieści minut album jest bardzo różnorodny. Genezy jego tytułu można upatrywać w nazwie modelu popularnego pojazdu Dodge Destroyer oraz w odniesieniu do uzyskania przez lidera prawa jazdy w 2017 roku. Tytuł bardzo trafnie puentuje muzyczną zawartość płyty, przywodząc na myśl soundtrack do podróży zabytkowym autem przez spaloną słońcem pustynię. Jest to muzyka niełatwa, wymagająca kilku dogłębnych przesłuchań, by w pełni docenić jej potencjał.
Album mieni się wieloma odcieniami - nie brakuje tu eksperymentów, energetycznych riffów, szalonej kosmicznej elektroniki i chwil ambientowej refleksji. Jest tu niemal bezkresna przestrzeń, duszna doomowa atmosfera, garażowa bezpretensjonalność i brawura oraz klawiszowe psychodeliczne odjazdy. Podobnie jak na poprzedniej płycie, o sile poszczególnych utworów stanowi połączenie żeńskiego i męskiego głosu - McBeanowi towarzyszy Rachel Fannan niegdyś ze stoner-rockowego Sleepy Sun. Co więcej, dynamiki kompozycjom dodaje gościnny udział aż trzech perkusistów - Adama Bulgasema znanego z Dommengang i Soft Kill, Klipha Scurlocka - byłego muzyka Flaming Lips oraz Kida Millonsa z zespołu Oneida.
Osiem kompozycji opartych zostało na kontrastach. Przestrzenne struktury łączą się z surowym brzmieniem, przesterami i chwytliwymi riffami. Towarzyszy im postapokaliptyczna atmosfera. Album jest nieprzewidywalny - z każdym kolejnym dźwiękiem podtrzymuje zainteresowanie słuchacza, intrygując niekonwencjonalnym pomysłami, chwilami dryfującymi w oparach absurdu. Dużo w nich teatralności, surrealizmu i hipnotyczności.
Hard-rockowy "Future Shade", przesterowany "Horns Arising" z ciekawym akustycznym przejściem, transowo-ambientowy "Close to the Edge" i korespondujący z nim siódmy, oparty na dialogach wokalu i gitary, porywający do tańca "Boogie Lover", napędzany miarowym rytmem bębnów "High Rise", niosący echa twórczości Nirvany w połączeniu z kosmicznymi klawiszowymi pasażami "Pretty Little Lazies", kipiący energią "Licensed To Drive" czy wieńczący całość, przywodzący na myśl klimat serialu "Twin Peaks" i dokonania Davida Bowiego, tajemniczy i niepokojący "FD72" - każdy z tych utworów ma w sobie coś nietypowego.
Trudno racjonalnie orzec, czy zmiany wyszły zespołowi na lepsze. Na pewno jest to album, któremu warto dać więcej niż jedną szansę i spróbować zagłębić się w towarzyszącą muzyce historię. Fani spójnych brzmieniowo wydawnictw mogą mieć ku niemu sporo zastrzeżeń, za to ma on szansę spodobać się wszystkim lubiącym zmiany, zaskoczenia i nie bojącym się muzycznych eksperymentów. Do której grupy należycie?