Obraz artykułu Black Mountain - "Destroyer"

Black Mountain - "Destroyer"

75%

Black Mountain od początku swojej działalności znani byli z ciągłego poszukiwania artystycznej drogi. Z albumu na album zaskakiwali fanów nowymi pomysłami, za każdym razem prezentując nietypowe rozwiązania brzmieniowe. Wydany w 2016 roku "IV" z doskonałym "Space to Bakersfield" eksplorował art-rockowy potencjał zespołu, przywołując inspiracje dziełami Pink Floyd. Trzy lata później jest już zupełnie inaczej. Jak brzmi nowe wcielenie Kanadyjczyków?

Zacznijmy od tego, że tym razem stylistyczne zmiany wynikały nie tylko z potrzeby odkrywania nowych dźwięków, lecz przede wszystkim z roszad personalnych. Tuż po wydaniu "IV" Black Mountain opuścili założyciele - Joshua Wells i Amber Webber, stawiając wokaliście Stephenowi McBeanowi i klawiszowcowi Jeremiemu Smithowi wyzwanie znalezienia nowej drogi.

 

Black Mountain odrodził się jako doom-metalowo-stonerowa hybryda o space rockowym zabarwieniu. Znaczy to mniej więcej tyle, że trwający nieco ponad czterdzieści minut album jest bardzo różnorodny. Genezy jego tytułu można upatrywać w nazwie modelu popularnego pojazdu Dodge Destroyer oraz w odniesieniu do uzyskania przez lidera prawa jazdy w 2017 roku. Tytuł bardzo trafnie puentuje muzyczną zawartość płyty, przywodząc na myśl soundtrack do podróży zabytkowym autem przez spaloną słońcem pustynię. Jest to muzyka niełatwa, wymagająca kilku dogłębnych przesłuchań, by w pełni docenić jej potencjał.

 

Album mieni się wieloma odcieniami - nie brakuje tu eksperymentów, energetycznych riffów, szalonej kosmicznej elektroniki i chwil ambientowej refleksji. Jest tu niemal bezkresna przestrzeń, duszna doomowa atmosfera, garażowa bezpretensjonalność i brawura oraz klawiszowe psychodeliczne odjazdy. Podobnie jak na poprzedniej płycie, o sile poszczególnych utworów stanowi połączenie żeńskiego i męskiego głosu - McBeanowi towarzyszy Rachel Fannan niegdyś ze stoner-rockowego Sleepy Sun. Co więcej, dynamiki kompozycjom dodaje gościnny udział aż trzech perkusistów - Adama Bulgasema znanego z Dommengang i Soft Kill, Klipha Scurlocka - byłego muzyka Flaming Lips oraz Kida Millonsa z zespołu Oneida.

 

Osiem kompozycji opartych zostało na kontrastach. Przestrzenne struktury łączą się z surowym brzmieniem, przesterami i chwytliwymi riffami. Towarzyszy im postapokaliptyczna atmosfera. Album jest nieprzewidywalny - z każdym kolejnym dźwiękiem podtrzymuje zainteresowanie słuchacza, intrygując niekonwencjonalnym pomysłami, chwilami dryfującymi w oparach absurdu. Dużo w nich teatralności, surrealizmu i hipnotyczności.

 

Hard-rockowy "Future Shade", przesterowany "Horns Arising" z ciekawym akustycznym przejściem, transowo-ambientowy "Close to the Edge" i korespondujący z nim siódmy, oparty na dialogach wokalu i gitary, porywający do tańca "Boogie Lover", napędzany miarowym rytmem bębnów "High Rise", niosący echa twórczości Nirvany w połączeniu z kosmicznymi klawiszowymi pasażami "Pretty Little Lazies", kipiący energią "Licensed To Drive" czy wieńczący całość, przywodzący na myśl klimat serialu "Twin Peaks" i dokonania Davida Bowiego, tajemniczy i niepokojący "FD72" - każdy z tych utworów ma w sobie coś nietypowego.

 

Trudno racjonalnie orzec, czy zmiany wyszły zespołowi na lepsze. Na pewno jest to album, któremu warto dać więcej niż jedną szansę i spróbować zagłębić się w towarzyszącą muzyce historię. Fani spójnych brzmieniowo wydawnictw mogą mieć ku niemu sporo zastrzeżeń, za to ma on szansę spodobać się wszystkim lubiącym zmiany, zaskoczenia i nie bojącym się muzycznych eksperymentów. Do której grupy należycie?


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce