W pustynnym wydaniu rocka istotniejszą rolę odgrywają melodie i rytm, w kosmicznym hałas i improwizacja, a trójmiejski zespół łączy wszystkie te elementy, bo przecież pył (obojętnie czy pisany z małej, czy z dużej litery) również może być i kosmiczny, i pustynny. Elementem trwałym musi być natomiast specyficzna atmosfera sprzyjająca wyciszaniu, porzucaniu doczesnych problemów i dryfowaniu gdzieś w nieznane nawet nie tyle myślami, co samą świadomością. "Pył" tak właśnie działa, o ile możecie pozwolić sobie na luksus słuchania muzyki bez podejmowania jakichkolwiek innych czynności. Twórczość instrumentalna bywa spychana do roli tła (podobnie jak twarze zawsze przyciągają wzrok, tak i głos przyciąga słuch), ale warto podjąć wysiłek i poświęcić temu albumowi sto procent uwagi.
Po krótkim wstępie "Boy No Power" błyskawicznie i ze świetnie zrównoważoną dynamiką wytycza zasady gry - będzie technicznie, może nawet z okolic rocka progresywnego, ale nie z nastawieniem na popisy umiejętności, jak w przypadku Dream Theater, a raczej z naciskiem na żywioł w stylu The Mars Volta. To także świetny dowód na to, że trzy instrumenty w zupełności wystarczają do stworzenia treściwej muzyki, a klasyczne power trio nie jest zaledwie przebrzmiałym konceptem z lat 60.
Gdybym miał natomiast wskazać na konkretne trio, do którego Pyłowi jest najbliżej, byłoby to działające od końca lat 90. Karma to Burn. Z jednej strony dlatego, bo to również pustynno-kosmiczne rejony, z drugiej obydwa komponują w taki sposób, że gdyby narzucić im korzystanie z usług wokalisty lub wokalistki, bez trudu dałoby się wpasować ich do już istniejących utworów. Wiadomo jednak, że byłby to pomysł fatalny, bo taki los spotkał właśnie Karma to Burn - włodarze wytwórni Roadrunner zmusili do współpracy z wokalistą na ich pierwszym krążku. Zostawienie miejsca, które bez trudu mógłby wypełnić głos nie oznacza przecież, że za wszelką cenę trzeba go tam wepchnąć, oznacza natomiast, że zespół nie przedobrzył z technicznymi popisami i nie odrzucił z obrzydzeniem nieco bardziej melodyjnych partii. To sztuka bardzo trudna, bo powiedzenie mniej, kiedy można powiedzieć bardzo dużo wymaga uświadomienia sobie, że te wszystkie lata ćwiczeń były nie po to, żeby przy każdej okazji wystrzeliwać z całego dostępnego arsenału. Krótko pisząc, mniej znaczy więcej.
Słuchamy bardzo dużo różnej muzyki, a to, co zrobiliśmy wspólnie nie jest osadzone w konkretnym nurcie. Pracowaliśmy nad płytą w dość naturalny sposób, bez przejmowania się, jak ma zabrzmieć finalnie czy do kogo ma trafić. W efekcie wyszło bardzo eklektycznie - opowiadał w wywiadzie Wojciech Lacki, basista zespołu i nie ma w tym ani krzty przesady. Debiut Pyłu nie tylko trudno osadzić w konkretnym gatunku, ale nie wiadomo nawet czy bliżej mu do ziemskich pustyń, czy do kosmicznego bezkresu. Z drugiej strony chociaż nie jest to muzyka łatwa do zaszufladkowania, to już jej publiczność można określić - jestem przekonany, że doceniłby ją każdy uczestnik festiwalów Roadburn czy SpaceFest, a w sierpniu sprawdzimy, jak przyjmą ją uczestnicy Soundrive Festival.
wydanie własne/2019