Obraz artykułu Lor - "Lowlight"

Lor - "Lowlight"

91%

Żadne słowa nie oddadzą tego, jak czuła się publiczność stłoczona w małej sali klubu B90 podczas występu Lor na Soundrive Festival 2016. To było z jednej strony poruszające, z drugiej paraliżujące doświadczenie, z powodu którego bez żalu przegapiłem ponad połowę występu Sunflower Bean w sali obok. Na odtworzenie namiastki tamtych uczuć w warunkach domowych trzeba było poczekać blisko trzy lata, ale było warto.

Pierwszym zaskoczeniem jest długość albumu, choć może wcale zaskoczeniem nie powinna być, bo przecież albumy coraz rzadziej są przystosowywane do standardu płyt CD (czyli czterdzieści pięć minut), coraz częściej korzystają z wolności, jaką umożliwia streaming. "Lowlight" ma dzięki temu blisko godzinę i... to wciąż za mało! Jest tutaj kilka znajomych utworów z EP-ki "Welcome, Welcome, I'm a Worm" oraz wydawanych co kilka miesięcy singli, ale całość zaaranżowano i zarejestrowano w na tyle spójny sposób, że nie sposób odebrać jej jako zaledwie kompilację.

 

Przykładem może być utwór, od którego zacząłem odsłuch - "Patty Boo", mój dotychczasowy faworyt, tutaj o minutę dłuższy niż w pierwotnej wersji. Zmiany słychać już od pierwszych, znacznie bardziej upiornych dźwięków, a zwłaszcza dzięki tej fenomenalnej partii fortepianowej, którą na "Lowlight" bardziej uwydatniono. Skrzypce dołączają później niż w oryginale, po pierwszej zwrotce tekstu, czego efektem jest jeden z najpiękniejszych momentów na całym wydawnictwie - delikatny głos Jagody Kudlińskiej pozostawiony sam na sam z fortepianem Julii Skiby. Chyba tylko robot mógłby pozostać obojętny w zetknięciu z tak potężną dawką emocji.

 

Kolejnym zaskoczeniem jest dodanie kontrabasowego akompaniamentu, nieco ocieplającego atmosferę, a jednak cały czas niejako kontrolowanego przez skrzypaczkę - Julię Błachutę, która w odpowiednim momencie wychodzi na front i dokłada solidną dawkę melancholii. Zachwycałem się "Patty Boo" już przy kilku okazjach, więc tym razem poprzestanę na tym, że to wciąż jedna z moich ulubionych kompozycji XIX wieku. Warto w tym kontekście sięgnąć po metryczki, choć niekoniecznie w charakterze argumentu. Lor to dzisiaj cztery osiemnastoletnie dziewczyny, a "Patty Boo" ma przynajmniej ze trzy lata, więc weźcie to pod uwagę, kiedy następnym razem przyjdzie wam do głowy narzekanie na tę dzisiejszą młodzież.

 

"Lor" jest drugą, mniej popularną częścią słowa "folklor" i rzeczywiście choć niewątpliwie są w tej muzyce silne naleciałości z folku, to bije od niego zupełnie nowa jakość. To nie jest twórczość ze straganów i festynów, ale też nie próba odtworzenia odrodzonego folku amerykańskiego spod znaku Joanny Newsom. Świeżość brzmienia związana jest z samym składem zespołu, bo przecież utwory na fortepian, skrzypce i wokal nie należą dzisiaj do popularnych, a w dodatku Lor w znakomitym stylu przywrócił funkcję osoby odpowiedzialnej za teksty - Paulina Sumera, choć nie gra i nie śpiewa, pozostaje pełnoprawną członkinią grupy. Oryginalność była więc wpisana w działalność zespołu już na etapie koncepcji i całe szczęście została słusznie spożytkowana.

 

Podróż przez piętnaście utworów z "Lowlight" przypomina zanurzanie się w feeryczny świat autora o melancholijnym usposobieniu i nieco ponurej, a jednak czerpiącej radość z życia duszy. To trochę jak oglądanie starszych filmów Tima Burtona - "Edwarda Nożycorękiego" albo "Soku z żuka" - gdzie skrajności splatają się z zaskakującą naturalnością. Weźmy chociażby utwór "Happy Birthday", który radość ma wpisaną nawet w tytuł i faktycznie pierwsze nuty zdają się w tym kierunku podążać, ale szybko rozmywają się w przedziwną ambiwalencję i kiedy w finale wybrzmiewa fragment tradycyjnego "Happy Birthday to You", właściwie nie wiadomo już, czy cieszyć się, czy płakać.

 

W pewnym sensie debiut Lor zupełnie mnie nie zaskoczył - spodziewałem się chwytającego za serce, niebanalnego albumu i dokładnie to dostałem. Jeżeli poczujecie tak samo, to koniecznie sprawdźcie muzykę z "Lowlight" na żywo - gwarantuję, że doznania są jeszcze intensywniejsze, a przez przynajmniej kilka dni po koncercie cała reszta muzyki traci na chwilę znaczenie. Dobrze, że wreszcie można odtwarzać te chwile nie tylko w pamięci, ale również w głośnikach. 


Agora/2019



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce