Na drugim albumie Jones z zespołem rezygnują z szorstkiego brzmienia debiutu na rzecz bardziej przystępnego grania, a same kompozycje zaskakująco na tym nie tracą. Typowe dla gatunku love-songi przeplatane są komentarzami na temat aktualnych problemów społecznych. Jak w niemalże każdym zespole soulowym, to głosy wiodą prym - samego Duranda Jonesa, ale też niezastąpionego perkusisty Aarona Frazera, którego anielski falset ozdabia połowę utworów, przynosząc ukojenie dla serca. Chociaż w oryginalnym składzie The Indications są zaledwie cztery osoby, dodatkowej melancholii dostarczają pulsujące dęciaki, ekspansywne smyczki, marzycielskie chórki i ulotne dźwięki fletu. Na myśl nasuwają się takie zespoły, jak the Spinners, Manhattans czy Friends of Distinction. Nie ma jednak wątpliwości, że inspiracje stanowią jedynie bazę dla brzmienia, które śmiało można nazwać w pełni ukształtowanym i dopracowanym.
Wielką zaletą "American Love Call" jest umiejętne czerpanie z idiomu muzyki soulowej. Amerykanie gładko przechodzą z prostest songu ("Morning in America"), do kawiarnianego soulu ("Too Many Tears"), wolnego rodem ze studniówki ("Court of Love") czy piosenki, która spokojnie mogłaby się znaleźć na soundtracku do "Superfly" ("Walk Away"). Album kończy "True Love", niezwykle prosty, a zarazem piękny wyraz tęsknoty, która zaczyna się słodko brzmiącą partią gitary i dryfuje, podczas gdy Jones namiętnie wylewa swoje żale i troski dla bratniej duszy.
W dobie streamingu granice czasu, które istnieją pomiędzy Otisem Reddingiem a - powiedzmy - Bluefacem zacierają się. Muzyka soul jest tak samo aktualna i powszechnie dostępna, jak najnowszy singiel Halsey. "American Love Call" to anty-autotune'owe, rootsowe remedium na to, co w większości oferuje współczesne R&B. Album, który jest jak najbardziej na miejscu zarówno w 1969 roku, jak i w 2019. Warto będzie odwiedzić tegoroczny Off Festival, chociażby dla Jonesa i jego ekipy.
Dead Oceans/2019