Algorhythm zdecydowanie nie wykonuje "jazzu filharmonijnego", wpisanego w charakterystykę, któregokolwiek z nurtów (bo przecież nawet free jazz jest dzisiaj bardzo usystematyzowany), hermetycznego czy elitarnego, a wręcz odżegnuje się od takiego postrzegania muzyki i obiera kierunek pod prąd. Ale czy to nie jest właśnie esencja jazzu? Nieustanne szukanie nowego; swobodne, niekończące się improwizowanie; zacieranie linii melodycznych tematów czy wręcz całkowite porzucenie ich na rzecz sonorystycznej ekspresji - to wszystko gdański kwartet zdołał uchwycić z imponującą pomysłowością. Jestem przekonany, że za kilka lat o "Termomix" będzie się mówić jak o absolutnym klasyku na miarę debiutu Miłości czy któregoś z albumów Tomasza Stańki z lat 70.
Pierwsze dźwięki są dźwiękami obcymi w stosunku do wcześniejszych albumów Algorhythmu - wokalne sample, syntezator Mooga, a przy tym brak kontrabasu... ale a z czasem dołączają do nich perkusja, trąbka i saksofon, jakby powoli wybudzające się z letargu. W konstrukcję utworu tytułowego znaczący wkład ma także produkcja - możliwości studia, zabawa dynamiką czy przekształcanie zarejestrowanych ścieżek w rękach kwartetu stają się dodatkowym instrumentem. Z początku można odnieść wrażenie, że jest to swoista introdukcja, a po ostatnim dźwięku nastrój ulegnie diametralnej zmianie i... w pewnym sensie faktycznie tak się dzieje, tyle że "Lemon Zest" ma raczej wyciszającą aurę. Sercem utworu jest krótka, zapętlona, bujająca melodia odgrywana na saksofonie, wokół której piętrzą się coraz to śmielsze improwizacje.
W podobnym nastroju utrzymany jest krótki przerywnik ("The Ancient Snack") i kiedy już mogłoby się wydawać, że Algorhythm obrał kurs na wyciszające, nieco melancholijne granie, jak wystrzały z karabinu wybrzmiewają uderzenia w perkusyjne bębny i talerze. "Baba Ganoush"... Co to jest za utwór! Chwile mi zajęło, zanim byłem w stanie przejść do dalszej części "Termomix", ale tego kawałka po prostu nie da się nie zapętlić. Moog nadaje mu nieco upiorny nastrój, perkusja gna na złamanie karku, rogi ryczą jak oszalałe i chociaż pierwsza połowa jest bardzo usystematyzowana, przypomina wręcz zadziorny, rockowy przebój, w drugiej konstrukcję narusza świetne saksofonowe solo. Fenomenalne nagranie, które trzeba poznać.
Najłatwiej byłoby utrzymać się na wysokiej fali, ale Algorhythm nie lubi tego, co łatwe. Po kolejnym przerywniku ("The Recipe"), tempo najpierw drastycznie spada, a później spod klawiszy wychodzą dźwięki graniczące z synthwavem. Jazzowa improwizacja ma swój charakterystyczny nastrój, ale gdański kwartet potrafi nadać jej nieco inną atmosferę, bardziej tajemniczą i rzewliwą, co mogłoby się kojarzyć z oszczędnością w ilości użytych dźwięków, a czego "Hakula Chakula" jest zaprzeczeniem.
To dopiero szósty z czternastu utworów i każdemu można by poświęcić osobny akapit, rozkładać na części, wyciągać to, co odrębne i to, co wspólne, ale doświadczanie tego sprawia tak wielką radość, że na tym poprzestanę i po prostu polecę wam odkrywać "Termomix" na własną rękę. To polski i światowy jazz na najwyższym poziomie.
Alpaka Records/2019