Obraz artykułu Beirut - "Gallipoli"

Beirut - "Gallipoli"

80%

Nierzadko zdarza się tak, że słuchany przez nas zespół lub muzyk odcina się od swoich korzeni, zmienia styl i próbuje podążyć inną drogą. Jednych prowadzi to do jeszcze większego sukcesu (komercyjnego bądź artystycznego), inni natrafiają na mur zarówno ze strony odbiorców, jak i własnej kreatywności. Wtedy pojawia się pytanie: co dalej?

Zach Condon, twórca projektu Beirut, zwrócił na siebie uwagę jeszcze przed wydaniem pierwszej płyty. Oczekiwania były wysokie, ale debiut "Gulag Orkestar" z 2006 roku oraz jego następca, wydany rok później "The Flying Club Cup", w pełni spełniły pokładane w nich nadzieje. Condon w niezwykły sposób połączył brzmienia muzyki bałkańskiej, klezmerskiej i ludowej z wrażliwością i delikatnością ówczesnych projektów z pogranicza indie folk. Rozległe instrumentarium nie tylko nie zagłuszało jego głosu, ale przede wszystkim podkreśłało emocje, które są przecież sercem tego stylu. Condonowi udała się trudna sztuka, bo słuchali go zarówno fani Grizzly Bear, jak i Sufjana Stevensa czy... Gorana Bregovica.

 

Czy ta formuła musiała się wyczerpać? Może tego bał się Condon, bo już na dwóch kolejnych płytach ("The Rip Tide" z 2011 oraz "No No No" z 2015 roku) coraz bardziej oddalał się od charakteryzującego jego twórczość rustykalnego i swojskiego klimatu dalekiej, bałkańskiej wsi. Pomijając zawirowania w życiu prywatnym czy zmianę miejsca zamieszkania, Beirut odchodził od swoich korzeni. Szukał ich gdzie indziej, ale nie zawsze w udany sposób. Szczególnie odczuwalne było to na drugim z wymienionych albumów, na którym praktycznie zabrakło elementów z tego regionu, a zastąpiły je syntezatory. Beirut się zamerykanizował.

 

Znawcy historii skojarzą Gallipoli jako miejsce, w którym w trakcie I Wojny Światowej w 1915 roku doszło do desantu oraz walk wojsk angielskich i franckuskich z siłami Imperium Osmańskiego. To jednak nie ono zainspirowało Zacha do tego, by tak zatytułować swój najnowszy album. Istnieje inne Gallipoli, które jest małym miasteczkiem znajdującym się na południu Włoch. Otacza je Morze Jońskie, a na samej wysepce znajduje się stara twierdza. To właśnie tam muzyk trafił podczas swoich wojaży po Europie i ujrzał procesję, której towarzyszyła mała orkiestra grająca na instrumentach dętych. Ten przełomowy moment dał nazwę nie tylko stworzonej w całości następnego dnia piosence, ale i całej płycie.

 

Możemy tylko domniemywać, co tak naprawdę wydarzyło się w głowie Zacha, ale ta chwila faktycznie mogła stanowić impuls i zachętę do tego, by powrócić do dawnego brzmienia. Do dźwięków muzyki ludowej, przepełnionej duchowością, swojskością i prostymi melodiami. Do tego, co zwykł robić Beirut na samym początku. Późniejsza zmiana brzmienia nie była komercyjnym sukcesem, więc tym bardziej pomysł ten, przynajmniej na papierze, mógł wydawać się słuszny. Pamiętajmy jednak, że już Heraklit pisał otym, iż niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki. Na szczęście sentencję tę zna też Zach.

 

Beirut wraca więc na "Gallipoli" do tych dźwięków, za które pokochały ich tłumy fanów na całym świecie, ale w innej formie. Znów słyszymy tu inspiracje bałkańską muzyką ludową, ale nie jest to jedyny kierunek poszukiwań Zacha i spółki. Album aż kipi od ludowych brzmień, ale równie ważną rolę odgrywają syntezatory. Zach ponownie, tak jak na dwóch pierwszych wydawnictwach, skomponował większość materiału na swoich organach Farfisa, jednak nie próbuje odtworzyć samego siebie sprzed kilkunastu lat. Zamiast tego znowu lubuje się w niedoskonałościach (jak w rozstrojonej, instrumentalnej miniaturce "On Mainau Island"), choć nie boi się też unowocześnić brzmienia (mocno pachnący M83, instrumentalny finał "Fin"). Ożywia ducha swoich początków, ale pozwola mu pójść własną drogą.

 

Słychać to już na samym początku w otwierającym płytę "When I Die" - ciepłe klawisze i melancholijnie brzmiące instrumenty dęte przywołują obraz jak ze starej, pożółkłej pocztówki gdzieś znad Adriatyku. Tytułowy "Gallipoli" kojarzy się z kolei ze starym, wiejskim weselem, a raczej wspomnieniem o nim, bo będącym na pierwszym planie dęciakom towarzyszą schowane gdzieś z tyłu, nowocześniej brzmiące syntezatory. "Varieties of Exile" przypomina pochwalną, pełną ciepłych uczuć i wspomnień pieśń żałobną. Jest wolno, ascetycznie wręcz i znów dominują instrumenty dęte, ale równie ważny jest tu łagodny wokal Zacha. Warto wyróżnić jeszcze ludową balladę na syntezator zagraną w rytmie bossanovy ("I Giardini"); rozwijający się, trwający niewiele ponad sześć minut "Gauze für Zah", gdzie w pierwszej części dominują wielogłosy i pianino, a w drugiej mamy skręt niemalże w stronę ambientu; bardziej indie folkowy, ale niepozbawiony uroku "Landslide" oraz pulsujący elektroniką i "wędrującymi" dęciakami, narracyjny "We Never Lived Here".

 

Beirut odpowiedział sobie na zadane przeze mnie na wstępie pytanie. Zach Condon cofnął się do początków swojej artystycznej drogi i odnalazł to, co najważniejsze. Paradoksalnie nie chodzi tu wcale o styl, ale o radość z tworzenia muzyki. Tę wyraźnie czuć na "Gallipoli" - płycie melancholijnej, ale przy tym bardzo optymistycznej.


4AD/2019


Oddaj swój głos:


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce