Włączasz "Down in the Basement" i natychmiast nabierasz podejrzeń - czyżby Nick Cave reaktywował The Birthday Party? A może to dotąd niepublikowane, zremasterowane wydawnictwo australijskich post-punkowców? Głos podobny; prosty, ale nie prostacki bit perkusyjny; charakterystyczna zadziorność... Wszystko się zgadza! Wszystko, poza tym, że to wcale nie jest Cave, to mój nowy ulubiony zespół - Viagra Boys.
Stawianie znaku równości pomiędzy dwoma artystami (nawet jeżeli jednym z nich jest Nick Cave) to mimo wszystko dość marny komplement dla tego, który przez chronologię skazany jest na miano biorcy inspiracji i chociaż w tym przypadku skojarzenie jest tak silne, że wręcz niemożliwe do wyparcia, to dotyczy tylko tego jednego utworu. W kolejnych ("Snow Learner" czy "Sports") Szwedzi stopniowo gubią elegancję na rzecz proto-punkowego hałasu generowanego przy użyciu między innymi saksofonu, co stawia ich u boku The Stooges z tym pociągającym zblazowaniem i manierą nagrywania jakby od niechcenia. Ostatnio zbliżony efekt udało się osiągnąć nieodżałowanym The Amazing Snakeheads, których lider zmarł w tym roku.
W jeszcze innym momencie ("Shrimp Shack") przez te pierwotne, rock'n'rollowe brzmienie przepływają elektroniczne ozdobniki, a melodia aż prosi się o radiową emisję, czego odmawia jej z kolei instrumentalny, transowy finał. Elektronika najwyraźniej wybrzmiewa na froncie w "Just Like You" - przygnębiającym, wolniejszym utworze, w którym każde jedno podziękowanie za wspaniałe życie uderza sarkazmem. Nie zabrakło rownież rockowej ballady ("Worms"), w której głos Sebastiana Murphy'ego uprawia coś w rodzaju melorecytacji, ale tak bliskiej mowie, że przywodzi na myśl Jimmy'ego Popa z Bloodhound Gang w wersji na poważnie. Ostatni utwór ("Amphetanarchy") z powodzeniem mógłby natomiast umieścić Viagra Boys w programie SpaceFestu!, gdzie psychodeliczna, ale intensywna muzyka zawsze jest w cenie.
Utwory ze "Street Worms" kojarzą się. Głównie z punkowymi (choć nie z samym punk rockiem) artystami z lat 60. i 70., ale bez podejmowania prób odtworzenia tamtego brzmienia i bez laurek dla idoli. Tam gdzie na przykład Greta Van Fleet zbyt intensywnie i bezrefleksyjnie eksploatuje przeszłość, tam Viagra Boys dodają własnej osobowości. Efektem jest jeden z najbardziej porywających albumów tego roku, co na początku grudnia nie będzie przedwczesnym osądem.
Antena Krzyku/2018