Obraz artykułu Idles - "Joy as An Act of Resistance."

Idles - "Joy as An Act of Resistance."

80%

Czy to brutalnością, czy radością, Idles ma poprzez swoje teksty i muzykę bardzo dużo do powiedzenia. O otaczającym świecie, o obecnym społeczeństwie, o dotyczących nas wszystkich wyzwaniach i znanych problemach współczesności, ale i o własnych, prywatnych przeżyciach. W teorii nie zmieniło się więc wiele, ale w praktyce "Joy as an Act of Resistance." to inna płyta niż ubiegłoroczne "Brutalism".

Z niektórymi zespołami po prostu czuje się więź. Ja poczułem ją w stosunku do Idles rok temu, podczas ich występu na Off Festivalu. Kto dopchał się do namiotu, miał okazję być świadkiem nie tylko świetnego koncertu, który wspomina i pamięta się do dzisiaj. W powietrzu (przesiąkniętym potem i krwią, ale pełnym szczerej energii) dało się wyczuć, że to nie jest "taki tam, kolejny punk rock z Wielkiej Brytanii". Ogromna charyzma Joe Talbota w połączeniu z szaleńczą grą Marka Bowena zapowiadała coś więcej. Odrodzenie gatunku? Nowy nurt? Coś było na rzeczy, bo kilka godzin wcześniej na jednej z innych scen, z równie dobrej strony i w jakimś stopniu podobni do Idles (choć mniej bezkompromisowi), zaprezentowali się Shame. Możecie się z tego śmiać, ale dzisiejszy status grupy z Bristolu, a przede wszystkim poziom "Joy as an Act of Resistance.". udowadnia, że z moim węchem, pomimo chronicznego zapalenia zatok, wszystko jest w jak najlepszym porządku.

 

"Joy as an Act of Resistance." nagrana została bezpośrednio po swojej poprzedniczce. I fakt, to jest kontynuacja, choć materiał, który znalazł się na tej płycie, jest zdecydowanie bardziej zróżnicowany od tego z debiutu. Na "Brutalism" dominowało ponure, brutalne granie, które skręcało w stronę hardcore punka. Równie zaangażowane teksty nie nastrajały optymistycznie, opisując zastany świat w ciemnych barwach. "Joy as an Act of Resistance." utrzymany jest w tym samym, wariackim tempie, ale więcej na nim pojedynczych dźwięków, do których trzeba trochę dojrzeć, osłuchać się i wyłuskać je. Teksty, choć nie mniej zaangażowane, podane są (przynajmniej w kilku miejscach) z większym przymrużeniem oka. Cóż, ironia nie boli tak, jak prawy prosty, ale w niektórych wypadkach bywa o wiele skuteczniejszym orężem.

 

Z początku może się jednak wydawać, że wszystko będzie takie same. To za sprawą zmyłki, jaką jest otwierający płytę "Colossus". Powtarzająca się gitarowa fraza i monotonne odliczanie za pomocą pałek perkusyjnych przypomina alarm i zapowiada nadejście prawdziwej apokalipsy. Wtóruje w tym Talbot, który z początku jakby nieobecny - bez emocji spowiada się ze wszystkich swoich, męskich grzeszków. Napięcie narasta wraz z coraz głośniejszą muzyką, której wtóruje równie rozszalały Talbot, by wreszcie wybuchnąć w finale prostym, punkowym outrem, w którym wokalista mówi o sobie i o tym, jaki jest w bardzo rozbrajający sposób - przywołując nazwiska i porównując się do Freda Astaire'a, wrestlerów Steve'a Austina oraz Teda DiBiase, a nawet do samego Jezusa Chrystusa.

 

"Never Fight with a Perm" swoją prostą, hardocore'ową strukturą, jeszcze bardziej przypomina "Brutalism", ale zaraz - za sprawą opartego na basie, z mocno niedbałą partią gitary i street punkowymi zaśpiewami "I'm Scum" - robi się trochę spokojniej. Troszeńkę. "Danny Nedelko" to jeszcze większy skręt w stronę oi!; "Love Song" to rasowy post-punk na przyspieszonych obrotach; "June" to niezwykle emocjonalna kompozycja z bardzo osobistym tekstem i niezwykle skupionym Talbotem (utwór opowiada o śmierci córki wokalisty), którą porównać można do zamykającego ubiegłoroczną płytę "Slow Savage". Bardziej tradycyjnie rockowe oblicza mają następujące po sobie "Samaritans" oraz "Television", agresywniej robi się w "Great" i w wieńczącym album "Rottweiler". "Gram Rock" mógłby być stadionowym hitem, gdyby nie wręcz industrialnie brzmiące gitary, a "Cry To Me" spełnia funkcję brzydko brzmiącej ballady. I tak faktycznie jest, bo to cover piosenki Solomona Burke'a z 1962 roku.

 

Najważniejsze jednak, że brzmienie utworów zazębia się z ich tekstami. "Collossus" i "Samaritans" rozprawiają się z tematem źle pojmowanej męskości; w "Never Fight a Man With a Perm" i "I'm Scum" Talbot rozlicza się sam ze sobą i daje wyraz temu, że akceptuje siebie takiego, jakim jest; "Danny Nedelko" opowiada o przyjacielu grupy, który pochodzi z Ukrainy, mieszka w Anglii i jest wokalistą zespołu Heavy Lungs, a sam tekst stanowi pochwałę dla wszystkich imigrantów mieszkających w Wielkiej Brytanii. "Love Song", "Television" i "Rottweiler" krytykują powierzchowność społeczeństwa, podejście oraz ocenę mediów, ale i skupionych na materializmie ludzi, którzy nas otaczają, przynosząc jeden wniosek - nie warto się nimi wszystkimi przejmować.

 

Na koniec dodam, że bardzo długo osłuchiwałem się z tym albumem. Najpierw lekko odrzuciły mnie od niego street punkowe elementy, które wychwyciłem jako pierwsze. Potem przyciągnęły teksty; napisane z wielkim wyczuciem, o ważnych sprawach, a jednocześnie ironiczne, niepozbawione odniesień do popkultury czy po prostu życia "prostych, zwykłych" ludzi i przefiltrowane przez niezwykłą wrażliwość i wyczucie Talbota. Dzięki nim z każdym kolejnym odsłuchem zacząłem odnajdywać na albumie nowe dźwięki, nowe brzmienia, nowe rozwiązania, które idealnie wydawały się korespondować z tekstami i sprawiały, że chciało mi się do niej wracać. Przy okazji przypomniałem sobie, że z "Brutalism" miałem podobnie i tak sobie myślę, że choć na ten moment "Joy as an Act of Resistance." nie jest dla mnie płytą roku, to do końca grudnia trochę jeszcze czasu na osłuchanie się zostało. Zobaczymy.


Partisan/2018


Oddaj swój głos:


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce