Mimo tego że wrocławski The Dog istnieje już od kilku dobrych lat, to tak naprawdę z buta do piwnic wjechał z debiutanckim długograjem "The Devil Comes at Night". Pies kąsał zajadle, nie patrząc gdzie i kogo użarł. Brudne, grind/crustowe szybkie strzały, znalazły sobie fanów zarówno na scenie hc/punk, jak i grindcorowej. Tych drugich najnowsze wcielenie The Dog może rozczarować.
Kierunek, jaki ostatecznie The Dog obrał na "I Am You" zwiastował już ostatni numer na debiucie - ponad sześciominutowa kompozycja "I Skip the Evening Prayer" wyraźnie kontrastowała z resztą materiału. I mimo że żaden utwór z najnowszego wydawnictwa wrocławian nie wykracza poza cztery minuty, długość kawałków oraz ich ilość to jedna z różnic, które jako pierwsze rzucają się w oczy. Zmianę zapowiadało również przejście ze skupionego na obskurnym grindzie labelu Every Day Hate do wrocławskiego Long Walk Records wypuszczającego głównie hardcore. Wszechobecny na debiucie brud niemal kompletnie znikł, zastąpiony klarowniejszą produkcją. I to nie kwestia widzimisię Haldora Grunberga, który stał za konsolą w przypadku obu krążków, ma to swoje uzasadnienie w samych kompozycjach. Powerviolence, czy harcore są wciąż spoiwem łączącym wszystkie utwory, jednak przebija przez nie zdecydowanie więcej różnorodnych wpływów, łatwiej dostrzegalnych dzięki wyczyszczeniu brzmienia.
"Ale to już było" chciałoby się zanucić za Rysiem Rynkowskim podczas słuchania "I Am You". Inspiracje The Dog sięgają lat 90., a nawet 80. - a to groźnie łypie Biohazard, a to nagle wszystko zwalnia i zamienia się w walec którego nie powstydziłby się Kirk Windstein. Nie brakuje również bardziej współczesnych kontekstów, jak chociażby echa Turnstile (wokal Igora!). Daleko mi jednak do posądzenia The Dog o plagiat. Diabeł jak zwykle kryje się w proporcjach. Wrocławianie odkryli przepis na połączenie wszystkich elementów swoich muzycznych korzeni w taki sposób, aby produkt ostateczny miał ich charakter. Brzmi może i banalnie, ale nie jest to tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. A na pewno wymagało od The Dog godzin wspólnych prób i odkrywania, które dźwięki grane pod tym szyldem wychodzą im najlepiej.
Mimo że wygaru wciąż The Dog nie brakuje, to w ich kompozycje wdarło się zdecydowanie więcej melodii. Szczególnie słychać to w wokalach Igora, który pozwala sobie na więcej niż przedtem. Z dobrym skutkiem - hardcorową surowość urozmaica bardziej śpiewnymi momentami. Instrumentarium pomimo większej ilości przestrzeni, nie traci na intensywności. Jednocześnie dzięki wysuniętej na przód perkusji i klangującemu basowi, rytm wciąż - a nawet bardziej niż na debiucie - stanowi o sile The Dog. Ich kompozycje stały się już nie tyle szybkimi, bezpośrednimi strzałami, co szybkimi, bezpośrednimi piosenkami. Nie miałbym jednak nic przeciwko usłyszeniu tej "piosenkowości" w jeszcze większym stopniu na następcy "I Am You". Kwartet udowodnił, że potrafi wprowadzić do swojej muzyki przestrzeń, nie rezygnując z hardcorowych fundamentów.
The Dog tylko pozornie spokornieli. Po wyczyszczeniu brzmienia, przekaz stał się nie tylko lepiej słyszalny, ale też ważniejszy niż w przypadku debiutu. Mam jednak przeczucie, że dopiero ich kolejne wydawnictwo pokaże w pełni, na co ich stać.
Pies wciąż szczerzy kły, ujada i gryzie do krwi, ale teraz ma zadbaną sierść i nie strzepuje z siebie pcheł. Jednak lepiej go nie bagatelizujcie, bo jeszcze nie położył po sobie uszu, wciąż jest gotowy do skoku.
Long Walk Records/2018