Zapewne pamiętacie opisywaną na łamach Soundrive płytę "Slow Sundowns" autorstwa Holy Motors. Nie ja byłem jej recenzentem, ale i mi zdarzyło się ją opisać, choć w innym miejscu. To zabawne, że skojarzenia i moje, i Kuby Biernackiego opisującego tutaj album Estończyków lawirowały właśnie wokół skojarzeń z twórczością jednego z największych współczesnych reżyserów. Z muzyką Just Mustard jest trochę podobnie. Jednak o ile Holy Motors stawiało na rozmyty sennym marzeniem klimat, tak Irlandczycy stojący za "Wednesday" dotarli jeszcze głębiej. Wchodzą do naszych koszmarów, tworzą tulpy, witają się z doppelgangerami, a miejscem ich zamieszkania nie jest scena w Roadhouse, a samo centrum Czarnej Chaty.
Just Mustard nie prowadzi nas za rączkę. Już od pierwszych dźwięków otwierającego płytę "Boo" jesteśmy w samym sercu stworzonych przez nich dźwięków. Żadnego ostrzeżenia, bowiem w ciemność spada się bardzo szybko. Noc w "Boo" ma lekki posmak kurzu, migającego światła zepsutej żarówki, nie tak znowu odległych dźwięków niebezpiecznych dla życia maszyn, nerwowego postukiwania i dochodzących do nas z bliżej nieokreślonego miejsca ludzkich głosów. Damski i męski; oba nie z tego świata, przytłumione, próbujące nas odratować. To jednak tylko ułuda. Prowadzą nas nie do wyjścia, a do miejsca jeszcze straszniejszego. Industrialne dźwięki narastają, rytm przyspiesza i jest coraz głośniejszy, a my zamiast wydostać się na zewnątrz, toniemy głębiej w tym przerażającym, pozostającym poza czasem i nieokreślonym geograficznie ani fizycznie miejscu.
W kolejnych utworach Just Mustard rozwija tę formułę. Za pomocą shoegaze'owej stylistyki, elektronicznych, złowrogo brzmiących uzupełnień, wyraźnej sekcji rytmicznej i rozmytej, raz znajdującej się na uboczu, a raz na pierwszym planie gitarze wciąga nas coraz mocniej do swojego świata. Do tego dochodzą wspomniane wcześnie dwa głosy, które przenikają się w równym stopniu, co instrumenty. Czasami próbują się uzupełniać, a bywa i tak, że prowadzą coś w rodzaju wewnętrznej walki ("Curtains"). Dwie strony tej samej osobowości? Trudno rozstrzygnąć, bo zespół nie dzieli się zbyt wieloma informacjami na swój temat. Wiemy, że jego członkowie pochodzą z Dundalk w Irlandii i to praktycznie tyle. Podobnie jest z tekstami - czasami trudno rozgryźć poszczególne słowa, ale nie mamy problemu z tym, by odczytać ich znaczenie. To pozwala naszej wyobraźni działać jeszcze mocniej.
Just Mustard łączy ze sobą kilka gatunków. Wspomniałem już o shoegaze, ale tyle samo, co przesterowanych ścian gitar, jest tutaj noise rockowego brudu. Wtóruje temu wszystkiemu odhumanizowana, industrialna elektronika - na płycie mnóstwo jest rozedrganych dźwięków powyginanych blach, oddechów ciężkiej maszynerii czy uderzeń zużytych i nikomu niepotrzebnych narzędzi. Przy tym wszystkim zespołowi nie udało się utracić pewnej lekkości. Tak, co prawda jest to muzyka wprost z horroru, ale ten horror jest bardzo melodyjny, miejscami nawet taneczny i łatwo wpadający w ucho. Duża w tym zasługa samego rytmu, którego korzenie są z kolei post-punkowe.
Jednak największą zaletą "Wednesday" jest to, że grupa nie popada w przesadę. Wie, jak budować napięcie, ale wie też, w którym momencie ma nastąpić jego erupcja. Idealnym tego przykładem jest "Pigs", gdzie pod industrialnymi teksturami dźwięku czai się obezwładniające uczucie strachu, które w końcu przeistacza się w pełną gitarowych sprzężeń i przesterów panikę. Transowość tego materiału też wynika bardziej z atmosfery niż z faktu powtarzania dźwięków bądź przesadnego wydłużania czasu trwania kompozycji. Wciągający jest zarówno nieznośnie melodyjny i chyba najbardziej "klasyczny" z całego zestawu "Deaf", jak i zupełnie tejże melodii pozbawiony, zbudowany na odległych dźwiękach bębna "Tennis".
Nigdy nie byłem w Irlandii. Nigdy też ten kraj nie kojarzył mi się z tak sugestywną i emocjonalną, pozostającą gdzieś na granicy snu i koszmaru muzyką. Dla Just Mustard nie ma jednak znaczenia, skąd pochodzą. To własne uczucia przelali w stworzone przez siebie dźwięki. Odrobili pracę domową, znają nowojorską scenę hałaśliwego grania, industrialnych klasyków i wiedzą, skąd wziął się fenomen post-punka. To jednak nie zmienia faktu, że po prostu są sobą i wiedzą, co chcą nam przekazać. To bardzo, bardzo dużo jak na debiutantów.
Pizza Pizza Records /2018